czwartek, 29 stycznia 2009

Nazywam się Czerwień



W sobotę dotarliśmy z mężem na koncert Budynia w Studiu im. Agnieszki Osieckiej w Trójce. I nie żałujemy, choć bardziej emocjonujący niż sam koncert okazał się sam fakt przebywania pod dachem TEGO radia. Sam artysta nas absolutnie nie zachwycił, stwierdziliśmy, że to zupełnie nie nasza bajka i że zdecydowanie nie lubimy takiego pozerstwa na scenie.

Ale jakże miło być pod tym dachem, gdzie powstają te wszystkie audycje...

A teraz o wrażeniach z najnowszej lektury. Ostatnimi czasy kilkukrotnie spotkałam się z terminem "snobizm literacki", który odnosił się do osób czytających noblistów, bo tak wypada, bo to wstyd nie znać dzieł noblisty. I cóż, obawiam się, że i ja muszę się zaliczyć do tego grona tzw. snobów literackich. Z tym że ja padłam niestety ofiarą tej mody na czytanie pisarzy nagrodzonych statuetką noblowską.

Od kilku miesięcy na mojej półce stała książka Nazywam się Czerwień Orhana Pamuka. A ja patrzyłam na nią chciwie i wyczekiwałam momentu, kiedy będę mogła wygospodarować kilka dni na lekturę.

Książka ma prawie 600 stron. Oczywiście nie boję się takich tomisk, bo czytałam grubsze. Choćby 916 stron Braci Karamazow w nowym, rewelacyjnym przekładzie

Adama Pomorskiego - i każda strona, ba! każde zdanie w niej było potrzebne, aby powstało to wielkie, fascynujące dzieło. To tak samo jak z poezją Szymborskiej - tam po prostu nie ma zbędnych słów.

I oto mam za sobą lekturę książki opiewanej jako wspaniała powieść wszech czasów, wychwalanej pod niebiosa przez krytyków. Może to rzeczywiście tak jest, że jak się na coś długo czeka i naczyta sie wcześniej recenzji, to ma się wygórowane wymagania, może to kwestia nastawienia.

Nazywam się Czerwień klasyfikowane jest jako powieść kryminalna. Według mnie jest bardziej powieścią obyczajową. Akcja rozgrywa się w XVI-wiecznym Stambule i obraca się wokół tematu tworzenia tajemniczej księgi, nad którą pracuje zespół wybitnie uzdolnionych miniaturzystów. Powieść zaczyna się w momencie, gdy jeden z nich, Elegent, zostaje zamordowany.

Pierwszy rozdział książki to monolog trupa-miniaturzysty, którego ciało spoczywa już na dnie studni. A on sam snuje rozważania o tym, jak mu się żyło i co czuje jako nieboszczyk. Jego ciało czeka teraz na pochówek, aby jego dusza mogła ulecieć do przedstawionego w Koranie raju.

I tu muszę autora docenić za ciekawe rozwiązanie, jeśli chodzi o budowę książki. Okazuje się, że wydarzenia w każdym kolejnym rozdziale opowiadane są z punktu widzenia innego bohatera (nieco podobnie jak w Czarownicy z Portobello P. Coelho). Bohaterowie czasem prowadzą dialog bezpośrednio z czytelnikiem, co również mi się bardzo podobało.

Książkę oceniłabym pozytywnie, bo w jakiś sposób mnie wciągnęła. Ale... autor wplótł w powieść wiele, naprawdę wiele szczegółów dotyczących pracy miniaturzystów i iluminatorów oraz historii uprawianej przez nich sztuki. Jako czytelnik zostałam więc zmuszona do przeczytania wplatanych w tekst przypowieści, anegdot, legend dotyczących sztuki zdobienia ksiąg i wielkich mistrzów tego rzemiosła. Bohaterowie snują rozważania na temat piękna, barw, a przede wszystkim o tym, jakie jest posłannictwo współczesnego miniaturzysty. Czy powinien on, tak jak każe religia, wiernie naśladować warsztat dawnych mistrzów, czy też powinni zwrócić się ku Zachodowi i iść w kierunku wskazywanym przez twórców weneckich, czyli zdradzić ideały i tworzyć wbrew woli Allaha. Morderca miniaturzysty mówi w pewnym momencie wyzywająco do czytelnika "spróbuj z koloru moich słów odgadnąć, kim jestem". Z tym że ja, niestety, nie miałam tyle cierpliwości, aby z mnogości nic niemówiących mi szczegółów wyłapać te, które mogłyby mi podpowiedzieć, kim jest morderca. Ominęła mnie więc zabawa w detektywa. I nie żałuję, bo tak naprawdę było mi wszystko jedno, który z trzech pozostałych miniaturzystów jest mordercą. Co więcej, postaci trzech miniaturzystów zlewały mi się w jedno, więc tym bardziej trudno byłoby mi odnaleźć wśród nich winowajcę. I tu kolejny minus dla Pamuka - jego bohaterowie są mdli, niewyraźni, podobni do siebie. Nie mają cech wyróżniających na tle pozostałych.

Z premedytacją omiatałam wzrokiem długie dywagacje na tematy specjalistyczne, a skupiałam się na warstwie obyczajowej. A tu nieszczęśliwa, niespełniona miłość. On, przystojny i mądry, od 12 lat wzdychający do swej ukochanej. I ona, wdowa z dwójką dzieci. I zawiedzie się ten, kto będzie oczekiwał romantycznych uniesień dwojga zakochanych. Przypomnijmy, że jesteśmy w XVI-wiecznym Stambule, kobiety muszą zakrywać swoje twarze, a wszyscy żyją w bojaźni przed Allahem.

I co dzieje się, gdy on i ona w końcu, po tylu latach spotykają się w ukryciu? W pierwszej chwili oczywiście szepczą sobie do ucha czułości. Ale już za chwilę luby wyciąga to, co ma w spodniach, i sugeruje ukochanej, że powinna go zaspokoić. No mój Boże! Bez komentarza. Miłość w powieści ma czysto fizyczne podłoże. Nawet wtedy, gdy dochodzi do ślubu, szczęśliwy małżonek skupia swoje myśli tylko wokół dzielenia łoża z żoną. Zupełnie jakby seks był jedynym celem i pragnieniem jego życia.

Mimo tych powyższych narzekań, napiszę jeszcze raz, że książka mnie wciągnęła. I gdyby nie te dłużyzny, moim zdaniem zupełnie niepotrzebne, a jeśli już to nie w takiej ilości, uznałabym powieść za ciekawą i wnoszącą coś nowego (ze względu na konstrukcję powieści i niepowtarzalny klimat XVI-wiecznego miasta).
A tak, przyznaję aż 6 punktów na 10 możliwych. Bo to w końcu noblista i może ja się nie znam...

Fragment powieści NAZYWAM SIĘ CZERWIEŃ:

Jestem trupem

Jestem trupem. Nieruchomym ciałem na dnie studni. Choć ostatnie tchnienie wydałem z siebie wiele godzin temu, choć moje serce dawno przestało bić, nikt oprócz nikczemnego mordercy nie wie, co mi się przydarzyło. Skoro już o tym wspomniałem, łajdak ów sprawdził mój oddech i puls, aby się upenić, że nie żyję, po czym wymierzył mi kopniaka w bok, zawlókł mnie pod studnię i wrzucił w jej czeluść. Zderzywszy się z dnem, moja czaszka, wcześniej rozbita kamieniem, rozpadła się na kawałki; z twarzy, czoła i policzków została krwawa miazga, kości połamały się, a usta wypełniła krew.
Nie wracam do domu już od czterech dni. Żona i dzieci pewnie mnie szukają. Córka zalewa się łzami, wpatrując się w bramę ogrodu; wszyscy wyczekują, licząc na mój powrót.
Ale czy rzeczywiście czekają? PewnoÄšďż˝ci nie mam. Może przywykli do mojej nieobecności, to byłoby straszne! Bo tu, po drugiej stronie, człowiekowi się wydaje, że życie, w którym już nie uczestniczymy, toczy się jak dawniej. Lecz czym jest życie? Przed moim narodzeniem istniał czas niezmierzony. Po mojej śmierci, czas bezkresny! Przedtem nigdy o tym nie myślałem; po prostu egzystowałem sobie pomiędzy mrokami nieskończoności.
Byłem szczęśliwy, tak, szczęśliwy, teraz zdaję sobie z tego sprawę. W pracowni naszego sułtana uchodziłem za najlepszego pozłotnika i żaden miniaturzysta nie mógł dorównać mojemu mistrzostwu. Za prace wykonywane poza pałacem dostawałem miesięcznie dziewięcset akcze. To, rzecz jasna, czyni moją śmierć jeszcze trudniejszą do zniesienia. [...]
Jeśli jakimś cudem słyszycie mój głos, myślicie sobie zapewne: Kogóż obchodzi, ile zarabiałeś za życia? Lepiej opowiedz nam, co widzisz. Czy jest jakieś życie po śmierci? Gdzie przebywa twoja dusza? Jak wygląda raj, a jak piekło? Jak to jest umrzeć? Czy towarzyszy temu ból? Nie dziwię się wam. Żyjących zżera ciekawość, by dowiedzieć się, jak to jest po drugiej stronie. Słyszałem historię o człowieku, który z powodu owje ciekawości krążył między trupami na polach bitew... Szukał wśród rannych wojowników, walczących o życie w kałużach krwi, takiego, który wrócił z krainy zmarłych, aby poznać dzięki niemu tajemnice zaświatów. Żołnierze Timura uznali ciekawskiego za wroga i jeden z nich przeciął go mieczem na pół. Nieszczęśnik w chwili śmierci uznał, że tak się właśnie dzieje na tamtym świecie: człowiek dzieli się na połowy.
Nic z tych rzeczy. Rzekłbym nawet, iż dusze rozdzielone za życia tutaj łączą się w całość. W przeciwieństwie do tego, co twierdzą giaurzy, pozostający pod wpływem szatana, zaświaty, dzięki Bogu, naprawdę istnieją. Najlepszym dowodem jest to, że stamtąd właśnie do was przemawiam. Umarłem, ale, jak widzicie, nie przestałem istnieć. Muszę jednak przyznać, że nie zauważyłem tu opisywanych w Koranie złotych i srebrnych pałaców ani wijących się między nimi rzek. Nie dojrzałem drzew o wielkich liściach, obwieszonych dojrzałymi owocami, ani pięknych dziewic, choć doskonale pamiętam, jak często z przyjemnością szkicowałem te rajskie hurysy o wielkich oczach, które wspomina sura Wydarzenie. Niestety, nie natknąłem się też na owe cztery rzeki mlekiem, winem, słodką wodą i miodem płynące, opisywane kwieciście nie przez Koran akurat, lecz przez takich mistyków jak Ibn Arabi. Ponieważ jednak nie mam zamiaru podważać wiary tych, którzy karmią się nadzieją i marzeniami o tamtym świecie, do czego zresztą mają prawo, chciałbym podkreślić, iż moje obserwacje wynikacją z mego specyficznego położenia. Każdy wierny muzułmanin, choć trochę zorientowany w kwestii życia po śmierci, przyzna, że taki niespokojny duch jak ja, w dodatku znajdujący się w podobnej do mojej sytuacji, może mieć trudności ze znalezieniem rajskich rzek. Nie owijając w bawełnę: ja, Elegant, sławny w środowisku ilustratorów i mistrzów, umarłem, lecz nie zostałem pogrzebany, dlatego też moja dusza nie opuściła całkowicie ciała. I póki się owych nieczystych zwłok nie uwolni, póty nie będę mógł wstąpić ani do raju, ani do piekła (w zależności od tego, co mi przeznaczone). Owa wyjątkowa sytuacja, choć oczywiście mój przypadek nie jest pierwszy, sprawia, że nieśmiertelna cząstka mnie cierpi straszliwe katusze. Nie czuję, co prawda, ani roztrzaskanej czaszki, ani połamanych kości i gnijącego, pokrytego ranami ciała, zanurzonego w lodowatej wodzie, ale boli mnie przeżywająca męki dusza, która rozpaczliwie pragnie uwolnić się z cielesnej powłoki. Czuję się tak, jakby cały świat, łącznie z moimi członkami, skurczył się nagle do zwykłej grudki bólu.
Wrażenie mógłbym porównać tylko do zdumiewającego poczucia wolności, jakie ogarnęło mnie w chwili śmierci. Owszem, natychmiast zrozumiałem, że ten drań chce mnie zabić, gdy nagle uderzył mnie kamieniem i roztrzaskał mi czaszkę, lecz nie wierzyłem, że posunie się tak daleko. Okazało się, jak drogie jest mi życie, z czego nie zdawałem sobie wcześniej sprawy, prowadząc monotonną egzystencję, dzieloną między dom i pracownię. Broniłem więc tego życia rękami, nogami i zębami, które zacisnąłem na ciele mordercy... Ale nie zamierzam zanudzać was wstrząsającymi opisami jego kolejnych ciosów.
Gdy uświadomiłem sobie ze smutkiem, że umieram, wypełniło mnie zdumiewające poczucie ulgi. Chwila przejścia na drugą stronę była łagodna, płynna, zupełnie jakbym podczas snu obserwował siebie, pogrążonego we śnie. Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętałem, były ośnieżone buty mojego nikczemnego kata. Zamknąłem oczy, jakbym zasypiał, i w ten sposób znalazłem się pod drugiej stronie.
O. Pamuk, Nazywam się Czerwień, WL 2007, s. 7-10.

1 komentarz:

  1. A ja odwrotnie - czytając, bardziej skupiam się na szczegółach dotyczacych sztuki miniaturzystów niż na warstwie obyczajowej, która nie jest zbyt porywająca. Ale to dlatego, że interesuję się historią sztuki w ogóle i do tej pory niewiele wiedziałam o specyfice miniaturzystów perskich.
    Ale już odgadnąć z treści kto jest mordercą, też nie miałam cierpliwości, zresztą może to taka gra autora z czytelnikiem? I w sumie dla mnie to też nie miało znaczenia.

    OdpowiedzUsuń