wtorek, 13 października 2009

O baby bluesie i innych myślach w mojej głowie

Coraz bardziej szary robi się świat, wiatr złowrogo huczy za oknem, a po szybach spływają zawijasami krople deszczu. Jesień jednym słowem. Po uporaniu się z pracami zleconymi, krytycznymi bólami kręgosłupa i zaliczeniu szkoły rodzenia wchodzę w październik z dodatkowymi dwunastoma kilogramami tu i ówdzie i dużą ilością wolnego czasu. To już ostatnie tygodnie wolności, jakie mi zostały. Spędzam je na słuchaniu rewelacyjnej płyty Kings of Leon (dziękuję, Trójkowiczko moja kochana!), czytam Patyki i patyczki księdza Twardowskiego, leniuchuję, ile się da, i urządzam sobie z mężem romantyczne wieczory jeszcze we dwoje. I oczywiście pod wpływem coraz większej adrenaliny przygotowuję wszystko drobiazgowo na pojawienie się Maleństwa. Niecałe trzy kilo, a tyle zamieszania. Mieszkanie zmienia się nie do poznania, pojawia się w nim mnóstwo różnych dziwnych przedmiotów. W mojej głowie też dokonuje się rewolucja, gdy uświadamiam sobie, że to tuż-tuż. Czeka mnie jeden z najważniejszych sprawdzianów w życiu. I choć z Wojtusiem jesteśmy już dobrymi kumplami, rozmawiamy sobie codziennie i potrafimy się nieźle porozumieć systemem pukania i kopania, to jednak nachodzą mnie czasem dziwne myśli. Boję się porodu, boję się baby bluesa (czyli tzw. depresji poporodowej). Przeraża mnie odpowiedzialność za tę malutką istotkę. Będzie się działo, oj, będzie się działo. Trzymajcie za mnie kciuki.