czwartek, 29 stycznia 2009

Lala, Festung Breslau




Uwielbiam antykwariaty. Już zresztą o tym pisałam.

Ale składy tanich książek też są niezłą kopalnią. Na przykład ten na Koszykowej.Rzadko tam chodzę, bo jakoś nie po drodze, ale już pójdę, to uuu,mój portfelpustoszeje.

Ostatnio wyszperałam tam książkę LALA Jacka Dehnela za jedyne 11,90 zł! (w Empikuok. 30 zł). To była taka specjalna edycja dla Polityki (Dehnel dostał Paszport Polityki).
Kupiłam ją, ponieważ kiedyś w pociagu czytała tę książkę siedząca naprzeciwko mniedziewczyna i co rusz się uśmiechała.
Zaczęłam czytać, głównie w autobusie, w normalnych warunkach nie mam natoczasu. Czasem cieszę się, że dojeżdżam do pracy 40 minut. Oczywiście nie uśmiechamsię pod nosem, bo w warszawskich autobusach nikt się nie uśmiecha. Ale książkaładna, trochę zagmatwana - trudno się połapać w tych koligacjach rodzinnych,ale bardzo ciepła. Na biblionetce czytałam w jednej z recenzji, że ponoć na koniec wszystko się rozjaśnia i wiadomo, kto jest kim.

Ponadto, już w Empiku, kupiłam w prezencie mojemu P. książkę z serii Krajewskiego- ostatnia część FESTUNG BRESLAU. Baaardzodobre kryminały (dobra literatura, nie mylić z A. Christie).

Eberhardt Mock to jedna z ciekawszych postaci literackich,jakie ostatnio miałam okazję spotkać na kartkach powieści. Chyba nie chciałabym się z nim zaprzyjaźnić,bo to twardy, trochę zgorzkniały facet, ale jakże barwny! A sama akcja prowadzona nadzwyczaj wciągajaco. Polecam!

PS W kioskach edycja Polityki, kryminał Krajewskiego za jedynealbo 16,90albo19,90 zł (ja kupiłam za 29,90 :(


Fragment powieści LALA:
Rozdział I



Już teraz dom w Oliwie wygląda inaczej. A kiedy babcia umrze, a umrze niebawem, i mogę to napisać zupełnie spokojnie, bo po pierwsze, dawno wszyscy pogodziliśmy się z tą myślą, a po drugie, ona i tak tego nigdy nie przeczyta, bo w ogóle już nie czyta, wszystko się zmieni nie do poznania. Rzeczy zostaną odziedziczone i będą sobie musiały znaleźć inne półki i szafy w innych mieszkaniach. Stendhal z Julkową dedykacją, który przez ostatnie trzydzieści lat stał grzbiet w grzbiet z Trzema opowieściami Flaubert, stanie pomiędzy innymi książkami. I co będzie ze zbiorami szkła, z tymi trzema czy czterema setkami wazonów, kielichów, dzbanów i buteleczek, czerwonych,szafirowych, żółtozielonych, z bąbelkami i bez, opalizujących, spękanych,oszronio­nych?

Kiedy tak siedzi jak stara chińska cesarzowa,nie­pomna władzy ani powinności, okutana w jakieś ple­dy i wielkie kamizele, wkońcu taka chudziutka, lekka i drobna, trudno ją połączyć z naszą pamięcią, wktórej nie ma miejsca na wycieranie nosa, pampersy i ciągłe milczenie. Tyletylko, że się uśmiecha - dlatego możemy się pocieszać, że jest na swój sposób szczęśliwa, ale to tak jak mówienie o uczuciach ukwiału albo rafy kora­lowej.

Więc taki jest koniec tej historii. A gdzie się za­czyna?

Może w Lisowie? W małym, zapyziałym, pachnącym opadłymi jabłkami Lisowie, który tak mnie rozcza­rował, gdy wybrałem się w podróż do tej obiecanej ziemi, do Kanaan, którego geografię znałem doskonale zjej opowieści, wiedziałem, gdzie furtka, którą otwierał łbem koń, gdzie salon,gdzie pokój ciotki Róży, gdzie popiersia Napoleona i Lenina, gdzie wielki stół,na któ­rego rogu złodzieje kładli srebra, i wreszcie gdzie biur­ko, z którego dziewięćdziesięcioletnia praprababcia Brokłowa spędzała Niemca. A tu co? Najokazalszą czę­ścią dworu był komin, wokół którego stały resztki murów. Rysowały na ziemi jakiś niewyraźny prostokąt, miejscami wysoki na pół metra, miejscami na metr, z pewnością znacznie mniejszy niż dawny dwór,bo przez środek kilku pokojów przeprowadzono miedzę i na dawnym miejscufortepianu rosły kartofle albo gryka.

Nie, może raczej w czynszowej kamienicy na pro­spekcie takim a takim, niezły adres w Kijowie, gdzie mieszkały trzy rodziny -Bienieckich, Karnauchowów i Korytków, a mojry oplatały ich apartamenty zawikłaną siecią niteczek?

A może wreszcie w owej dziwnej przestrzeni,któ­rej za nic nie potrafię sobie wyobrazić, bo nie jestemmłodym-polskim-zbuntowanym-pisarzem-jeżdżącym--na-wschód, w owej dziwnejprzestrzeni zwanej Ukrainą, gdzie rosły inne od naszych rośliny i mieszkaliinni od naszych ludzie, mówiący studziennymi, ale śpiewnymi głosami, ci chłopichodzący w zgrzebnych płóciennych koszulach, którzy z kłonicami i widłami gonili automobil prapradziadka Brokla?

Nie wiem, gdzie zacząć tę historię, boprzecież zaczynałem ją tyle już razy; i teraz, i dziesięć lat temu, kiedy zemfazą właściwą piszącym czternastolatkom umyśliłem sobie tytuł: Gazalepolskie, bo gazala to wiersz jak sznur pereł", więc do osobnych ipołączonych zarazem wątków narracji babcinej nadaje się wy­śmienicie; iwreszcie tyle jeszcze razy, kiedy niczego nie zapisywałem, tylko opowiadałemmoim przyjaciołom, kuzynkom, ukochanym i pasażerom ekspresów relacjiGdańsk-Warszawa i Warszawa-Gdańsk.

Prawda bowiem leży gdzie indziej. Historiatak naprawdę zaczyna się, jak zwykle, kawałkami, to tu, to tam, w najróżniejszych miejscach i ciałach, które przeważnie od dawna nie istnieją, ajej szafarką, klucznicą była dotychczas babcia. Babcia wykonana z rzetelnych itrwałych materiałów, która po drobnych naprawach i poważniejszych remontachjeszcze parę lat temu zachowywała tyle blasku i wdzięku, że kiedy przyjeżdżalido mnie z wizytą przyjaciele z odległych krain, prowa­dziłem ich właśnie doniej, bowiem to właśnie ona spośród wszystkich zabytków mojego północnegomiasta wydawała się najbardziej fascynująca.

Do uroków babci - w czasach, kiedy jeszcze mówi­ła - należały początki opowieści. W gruncie rzeczy była (i jest) to zawszejedna i ta sama opowieść, zawikłaną i pociemniała nie do poznania pod warstwamiróżnora­kich werniksów i sadzy, zaczynająca się w mnóstwie miejsc i w zasadzie nigdy się niekończąca, najwyżej przerywana zkońcem wizyty lub z zapadnięciem zmroku. Dodajmy, że zapadnięcie zmroku wsensie końca rozmów i początku ceremonii kładzenia się spać, następuje w Oliwie najwcześniej koło północy i nie zawsze jest definitywne, bo wielka historia ma to do siebie, że rozkłącza się, rozkłębia, rozrasta po peryferiachi w naj­mniej oczekiwanych chwilach, i tak naprawdę to ona nas okiełznuje, a niemyją.

Początek przeważnie zaplata się jak jakiś' nawpół roślinny wąs, na wpół zwierzęcy chwytny ogon; owija się wokół przedmiotu,osoby, zapachu, anegdotki, a potem szaleje, szaleje, puszcza odrosty irozplenia się w całe zagajniki słów i point; niepowstrzymywany, mnoży się bezładu i składu, studzi herbaty, rozgotowuje makaron, płoszy z pamięci ważnesprawy. Ot co.

Może wyglądać na przykład tak: Ë�Kiedy byłam zwi­zytą u hrabiów Krasińskich i zrzuciłam z gerydonu araukarię...", albo: Ë�Kiedy dziadek Leonard stał przed car­skim plutonem egzekucyjnym...", albowreszcie, dajmy na to: Ë�Kiedy w Lisowie jakiś złodziej wyciął sierocie z polacałą kapustę..." - słowem, nigdy nie wiadomo, gdzie się znajdzie słuchacz,zaglądający do środka świa­ta przez nagle odsłoniętą soczewkę. To znaczy:przypad­kowy słuchacz, jeśli bowiem idzie o nas, znamy historię - pokawałkowanąna osobne rozdziały, ale zawsze -w najdrobniejszych szczegółach.

- Kiedyś, wyobraźcie sobie, babcia Wanda, amiała już wtedy dziewięćdziesiątkę z hakiem, koło południa po prostu znikła zLisowa. Środek wojny, wszędzie Niemcy. Szukamy tu, szukamy tam, nie ma wolantai nie ma woźnicy. Biegamy, martwimy się... co macie takie miny?

- Znamy.

- Znacie? - babcia pyta z niedowierzaniem, alewcale się nie peszy, nic a nic - to jak się kończy?

- Wróciła od fryzjera...

- Faktycznie znacie - babcia zasępia się nachwilę, ale w mgnieniu oka odzyskuje rezon - ale to wcale nie szkodzi. Kiedyś,wyobraźcie sobie, babcia, a miała już wtedy dziewięćdziesiątkę... no i wróciła.Z trwałą ondu­lacją. Ë�Mam ponad dziewięćdziesiąt lat - powiedziała -i głupiobyłoby umrzeć, nie mając ani razu trwałej ondu­lacji".

Margot chodzi po moim pokoju z filiżanką wdłoni i szuka czegoś nowego. Kiedy ja ją odwiedzam, robię to samo. Ë�Skąd to masz?"- pytam. Ë�A to co?" - pytam. Jej świat jest bardzo piękny i harmonijny, toznaczy, że wszystkie jego części są równie fascynujące. Margot ma na imięMałgorzata, czyli Margherita, czyli Perła, a perła w każdym miejscu jest równieperłowa.

Podchodzi teraz do szafki i podnosi zdjęcie.

- Kupiłeś na Kole?

- Nie, to z domu. Uprosiłem u babci, bozostały takie dwa.

Prawie nie mam jej fotografii z dzieciństwa.Nie wiem, jak wyglądała babcia Wanda, dziadek Leonard, wuj Maciej, ciocia Ewa,ciocia Sasza, Milewski, Apollo z szelkami, nie wiem nawet, jak wyglądał Lisów.Podczas ofensywy Rosjanie - Radziety lub Sowieci, mówi babcia, Rosjanie to byli przed rewolucja, apotem była radziecka tłuszcza - rozpalili w kominku zdjęciami, które leżały wwielkiej drewnianej skrzyni stojącej w sieni. Spłonęła fotografia Romusi nadkopą jaj, którą musiała codziennie, jajko za jajkiem, wypijać, co i tak niepomogło na jej galopujące suchoty, spłonęła fotografia dziadka Brokla w białymprążkowanym garniturze, wspartego o lśniącą karoserię pierwszego automobilu naUkrainie, spłonęły fotografie ojca wnieodmiennym kapeluszu na niedmiennie łysej głowie, spłonęły fotografie mamy w luźÂ­nychsukienkach, spłonęły pocztówki z dalekich miast o szumnych nazwach i sepiowereprodukcje rzeźb i ob­razów z przestronnych sal odległych muzeów.

Nie ma twarzy. Niema dłoni. Nie ma futryn, stołów, grafik, stosów czasopism i książek o złoconychbrzegach.

Tych parę,dosłownie parę sepiowych migawek... przynajmniej tyle. Prababcia wyprostowanajak struna, wcięta w talii, wsparta na czarnej parasolce, w tle świat­łoprzesiane przez liście obcych drzew, chyba platanów, i umieszczony w rogu białypodpis Ë�Abbasia". Mój Boże... Abbasia...

- Mama miała takiepiękne proporcje - słyszę zza pleców głos babci - takie piękne... wygląda nawysoką, a taka była maleńka, sięgała mi o tu, do ramienia, kiedy byłam młoda,teraz pewnie do policzka, tak się maleje... ale i tak, spójrz no, proporcjewysokiej kobiety, a do tego taka wcięta w pasie, l zawsze poruszała się bie­giem,drobnym truchcikiem; nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek normalnie szła.Jak była chora, szu­rała powoli nogami, tak samo ostatniego dnia, kiedy umarła,siedząc w tym fotelu... ale żeby zwyczajnie szła? Nie. Zawsze biegała.

Kiedy świat byłjeszcze bardzo młody, w miastach stiukowo-złocony, na wsiach ciężki od zapachuleżących w trawie owoców i krowiego nawozu, ludzie byli mniej­si. Może niemieli się po co wspinać i rzadziej niż dziś stawali na palcach, może jedli, niestosując się do mąÂ­drych zasad zdrowego żywienia, i rozrastali się w innymkierunku, a może po prostu nie zależało im na byciu wyższymi, bo wszystko,czego im było trzeba, znajdo­wali w bliskości ziemi.

Dziadek Leonardmiał metr pięćdziesiąt z kawałkiem, kruczoczarne włosy - dopóki nie zmieniłsię w białego kruka - śniadą cerę i błękitne oczy.

Ë�Wandeczka - pisał w pamiętniku, który po jegośmierci babcia odnalazła z Julkiem w szufladzie intarsjo-wanego biurka - uważa,że ja jestem nie Brokl, że je­stem hrabia, de Broglie, tylko zniekształcone, bomam taką południową urodę. Ale z tego, co wiem, tośmy z biedy na psachprzyjechali z Niemiec i osiedli tutaj, Brokle z dziada pradziada, najwyżejBrockle..."

Tamtego zimnegostyczniowego dnia Sowieci spalili wszystkie fotografie dziadka, więc kruchyukład miękkich tkanek pokrywających jego szkielet formalnie przestał istniećdla przyszłych pokoleń. Próbowałem sobie nieraz wyobrazić tego pogodnego,dobrze wycho­wanego starszego pana (który całe życie zdawał się być starszympanem, bo takim zapamiętała go jego wnucz­ka), miłośnika i kolekcjonera sztuki,bibliofila i erudytę, który z zawodu był chemikiem, a z życia- posiadaczem ziemskim, choć i jedno, i drugie nie wychodziło mu najlepiej.

- A pan starszy - powiedział mi skulony, staryTara-patka, kiedy wybrałem się do Kanaan - to w niedziele po sumie kupował podkościołem torbę cukierków i my, dzieci, biegliśmy za nim aż pod dwór, bowszystkie te cukierki rozdawał... pan starszy to pana babci dziadek, pandziedzic.

Pan dziedzic wcale nie urodził się dziedzicem,tylko mieszczuchem, i to biednym. Po polsku mówił chyba w pierwszym pokoleniu inie dam głowy, czy nie przyszedł na świat w Niemczech. Ale skoro nauczył siępolskiego, to nauczył się i kontusza, i karabeli, i husarii, zatętniły w nim jakieśtętna słowiańskie i z właściwą osiemnastolatkom fantazją postanowił bić się wpowstaniu styczniowym, po czym pojechał na Sybir jako prawdziwy polskipatriota.

W bliżej niespamiętanych okolicznościach dziadekBrokl skończył studia chemiczne, wrócił z Syberii, zamieszkał w Kijowie, poznałna wylot najtajniejsze zagadnienia cukrownictwa, doszedł do stopnia profesorai poślubił babcię Wandę, która była kobietą bardzo mądrą, ale niezbytinteligentną, a następnie spłodził czworo dzieci i został milionerem.

Myliłby się ten, kto teraz wziął biednegoLeonarda Brokla za starannie zakamuflowanego rekina finansjery. Dziadek nieznał się ni w ząb na stopach procentowych, dywidendach czy kursach; pędziłżycie pijanego dziecka we mgle. Traf chciał jednak, że ktoś poradził mu wykupićspory pakiet akcji pewnej firmy. Ten sam albo inny traf chciał, że akcje wkilka dni bardzo zyskały na wartości, bo cesarstwo przeżywało właśnie boomgospodar­czy. Dziadek zaś, którego ta rozrywka najwyraźniej bawiła, ruszyłoszczędności i dokupił jeszcze parę pakietów. A że akcje znów ruszyły w górę, wprzeciągu miesiąca stał się jednym z najzamożniejszych ludzi w Kijowie.

W ten sposób powinny się kończyć wszystkie hi­storie.

Ale na ogół, niestety, trwają dłużej.

Dziadek kupił sobie cukrownię, automobil iwielki dom. Podróżował po całym świecie, skupując obrazy, łąkowe parawany,rzeźby i meble; prowadził korespon­dencję z uczonymi cukrownikami w Berlinie iParyżu.

- No i stąd te koszule w Lisowie - mówiłababcia, składając zdjęte ze sznurów pranie, kiedy już wysuszyło się wwietrzyku południa - dziadek podróżował po Europie i co rusz uskarżał się natamtejsze pralnie, że źle piorą, że stawiają stemple, gdzie popadnie... zresztą,sama się o tym przekonałam, bo kiedy Julek oddał w Brukseli koszule do prania,to mu wbili stemple na gorsie i potem jeszcze się dziwili, że zrobił im awanturę.Dziadek nie robił awantur - po prostu kupował tyle koszul i kołnierzyków, ilepotrzebował, i wracał do Kijowa, do Mnina, do Morawicy z kuframi pełnymibielizny. Jeszcze z Lisowa, wiele lat później, chłopi wynosili te koszulecałymi koszami. Rozumiesz, suszyły się na sznurach, to oni myk-myk, i jużpołowy nie ma. Albo wieczorem, stały w koszach pod oknem, to wślizgiwali sięcichutko i rano nie było ani śladu. A i tak szafy były pełne.

Babcia Wanda z Dziewiątkiewiczów byłaniziutką, drobną kobietą o stosownym do jej rozmiarów rozumku. Dożyła sędziwego wieku latdziewięćdziesięciu - może dlatego, że jej niewielkie ciało zużywało małe porcjeczasu, a doniosłe wydarzenia oszczędzały ją, omijając szerokim łukiem. Jeszczejako małą Wandeczkę po śmierci rodziców oddano ją do klasztoru, wielkiego szaregobudynku o grubych murach i długich korytarzach, po których całymi dniami niosłosię cichutkie echo drobnych kroków zakonnic i pensjonariuszek, z każdą sekundąuświadamiając im, jak małe są wobec potęgi Pana i zagadnienia posagu, lstamtąd, z kamienno-drewnianego relikwiarza osadzonego gdzieś we wschodnichpuszczach, między matecznikami, w których roiło się od strzyg, i jezioramipełnymi topielców, zabrał Wandeczkę Leonard Brokl, który wrócił z zesłania ipostanowił wstąpić w okowy małżeńskie. A kiedy Wanda zechciała Niemca, tenpoślubił ją przed Panem, na dobre i na złe, nieświadomy faktu, że za jakiś czaszostanie milionerem. Wandeczka była tego faktu nieświadoma bardziej jeszczeniż Leonard, który był przynajmniej mężczyzną, miał jakieś plany swoje izamiary, wykluwające się powoli w zwojach jego naukowego mózgu; a ona - cóżona? Czy jeśli się jest sierotą z klasztoru, pozbawioną niemal posagu, to czekasię na milionera?

l tak jak w nabożnej opowiastce, cnotaskromności i rezygnacji została nagrodzona bogactwem, przepychem i rozkoszamiświata - logika pobożnych opowiastek na ogół jest podejrzana - a Wandeczkatrafiła w kręgi wielkich tego świata - świata Kijowa 1875 roku, skrzącego sięod świec płonących w wysokich kandelabrach, migającego w salach balowychtoaletami z Paryża i frakami z Londynu, spływającego strumieniami szampana istrugami pereł.

- Ponoć strasznie się kochali; babcia Wandaopowiadała mi, ach, ach, że dziadek to wycałowywał ją całą, calutką, od stópdo czubka głowy, ani jednego skraweczka ciała nie zostawił bez pocałunku - ibabcia chichocze, nieświadoma chyba faktu, że tak samo chichotała pewnie jejbabcia, opowiadając to swojej wnuczce - nie wiem, co on w niej widział, bo niebyła ani wielkiej urody, ani inteligencji... przez dwadzieścia pięć czytrzydzieści lat mieszkała w Kijowie i nie nauczyła się rosyjskiego, tylkotrochę dukała po francusku; tyle, co z klasztoru. Była w tych wszystkichParyżach i Rzymach, Brukselach i Wiedniach... no, oprócz Londynu, Nowego Jorkui Japonii, bo kiedy raz wypłynęli na Kanał La Manche, to dostała takiej choroby morskiej, że trzeba było zawrócić statek...lekarz powiedział, że nie przeżyje do drugiego brzegu... i odtąd, jak mawiałzłośliwie Julek, dziadzio jeździł tylko za wielką wodę... ale ja nie o tym.Rozumiesz, podróżowała i podróżowała, ale co się spytałam, jak to w GaleriiDrezdeńskiej, a jak w Muzeum Starożytnym w Berlinie, to mówiła, że w Dreźniefatalne sklepy, a z Berlina przywiozła sobie piękny jedwab, ale galerii to niepamięta; dziadek po tym latał, czymś się ekscytował, kupował dzieła sztuki, aleją to nudziło. Za to miała wiele życiowego sprytu, dzięki czemu ładnych kilkarazy ocaliła życie Leonardowi Broklowi, który, jakkolwiek niewysoki, całymidniami chodził z głową w chmurach, był łatwowierny i niezaradny jak dziecko.

Tu następuje historia, którą babcia opowiadazawsze wtedy, kiedy ma do czynienia z jakaś skomplikowaną maszynerią.Wystarczy, by przy śniadaniu -o, niebywałe śniadania oliwskie, zasługujecie naosobny akapit! - grzanki wyskoczyły z głośnym trzaskiem z to-stera, wystarczy,by rodzice przywieźli czajnik elektryczny. Ë�Coś takiego! Ja myślałam, że gosobie w try miga spalę, bo nie gwiżdże, a jak nie zagwiżdże, to zapomnę, a tu,proszę, sam się wyłącza! No, wprawdzie trwa to za krótko, bo zwykle zdążyłamnastawić wodę, pokroić bagietkę, posmarować masłem, zrobić kanapki, przygotowaćogórki i pomidory, i dopiero wtedy czajnik piszczał. Wtedy zalewałam herbatę wimbryczku wrzątkiem i stawiałam koło czajnika, żeby nie stygło... a terazraz-dwa. Ale za to na wierzchu ten nowy czajnik jest taki płaski, to tamstawiam imbryczek"), wystarczy, by ktoś reperował piecyk czy pralkę, ababcia na to:

- No proszę, taka pralka (toster, radio,latarka). Ile w tym śrubek, ile tych blaszek i pokręteł, i lampek. Znasz, jakdziadek Brokl jechał przez Ukrainę?

- Nie znam - mówię, ale babcia albo nie słyszyw tym ironii, albo nie chce jej usłyszeć.

- Dziadek miał automobil, pierwszy naUkrainie. Miał oczywiście w komplecie szofera, ale często prowadził sam, ottak, dla przyjemności. Były takie zdjęcia, jak stoi przy aucie w zsuniętych naczoło okularach do jazdy, w rękawiczkach specjalnych, w prochowcu narzuconymna garnitur w prążek... taki luksusowy i schludny od stóp do głów, jakby gowyprodukowano razem z automobilem i kompletnym strojem tylko do tejfotografii. No, ale jeśli jeździł z babcią, to brali szofera i płynęli przezdzicz ukraińską, przez bezkresne pola i lasy, po nieprzyjaznych drogach, podniebem bezmiernym. Burzany, rozumiesz, i tak dalej. I kiedyś tak pod tym bezmiernymukraińskim niebem musieli się nagle zatrzymać na środku gościńca, bo obstąpiłaich czereda zarośniętych ukraińskich chłopów, na wpół wściekłych, na wpółprzerażonych, potrząsających sierpami, siekierami i kłonicami, wrzeszczącychbez ładu i składu, że to czort jedzie. Dziadek już kazał szoferowi przedzieraćsię przez tłum, ale babcia wzięła sprawę w swoje drobne, bohaterskie ręce,kazała sobie otworzyć, wyszła na drogę, podniosła woalkę i spytała się -oczywiście po polsku, bo po ukraińsku nie umiała - co to za pomysły z tymczortem. To oni wrzeszczą, ale już ciszej, że to czort jedzie, czartowskakareta, bo bez koni, a się rusza. Babcia: Ë�A parowóz widzieliście?" Niewidzieli. Ë�A sieczkarnię znacie?" Nie znają. Wreszcie doszła do jakiejśmłockarni, czy czegoś - i znali. Ë�Ale - dowodzą spryciarze - młockarnia silnikma!" Ë�A to też ma" - odparła babcia, wywołała ze środka szofera,który już kurczowo ściskał w dłoniach ciężką korbę, przydatną w razie walkiwręcz, kazała mu otworzyć klapę automobilu i pokazać chłopom silnik, chłodnicęi co tam jeszcze. I odstąpili. Ba, wysłali do następnych wsi wiadomość, Ă�ĹĄźe tonie diabeł, że silnik ma - i odtąd już ich nie zaczepiano.

J. Dehnel, Lala, W.A.B. 2007 (wyd. II), s. 5-17.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz