poniedziałek, 23 lutego 2009

Slumdog. Milioner z ulicy












Tak się złożyło, że miałam ostatnio okazję obejrzeć film Slumdog. Milioner z ulicy. Słyszałam ten tytuł wcześniej wielokrotnie i wydawało mi się, że jest to ten rodzaj kina, ktory mnie absolutnie nie zainteresuje. Czyli jakieś amerykańskie slumsy, muzyka hip-hopowa, dresiarze.

Ale w końcu obejrzałam... i zachwyciłam się. Miałam jeszcze żywo w pamięci lekturę Białego tygrysa Aravinda Agigi i gdy zobaczyłam pierwszych kilka scen Slumdoga, miałam wrażenie, że oglądam kadry z książki.

Indie, Bombaj. Młody chłopak, herbaciarz, bierze udział w Milionerach i dochodzi do pytania za 10 milionów rupii. Gdy rozlega się odgłos kończący program, chłopak zostaje aresztowany przez policję i jest brutalnie przesłuchiwany. Policja sądzi, że oszukiwał. Wtedy Jamal Malik zaczyna opowiadać historię swojego życia, w które, jak się okazuje, wplatają się epizody związane z pytaniami teleturnieju.

Slumdog. Milioner z ulicy to obraz absolutnie niezwykły. Pokazujący koloryt Indii, ich specyfikę - biedę, kastowość, przestępczość, walki religijne. Ot, takie Indie w pigułce.
A ponadto to piękna historia o prawdziwej, czystej, szczerej miłości, wciągający, trzymający w napięciu film.

Bardzo się ucieszyłam, gdy dziś o siódmej rano usłyszałam, że dostał 8 Oskarów.

piątek, 20 lutego 2009

Tektonika uczuć



Co prawda walentynki mamy już za sobą (na szczęście to dziwne amerykańskie święto minęło w moim przypadku prawie niezauważone), ale mam zamiar napisać o książce z uczuciem w tytule.
Autora tej książki, Erica Emmanuela Schmitta, francuskiego dramaturga, eseistę i powieściopisarza, cenię za takie tytuły jak Oskar i Pani Róża, Pan Ibrahim i kwiaty koranu, Dziecko Noego, Ewangelia według Piłata, Małe zbrodnie małżeńskie.
Trochę mniej za Kiedy byłem dziełem sztuki.

A dziś rzecz będzie o książce określanej jako "ambitna literatura nurtu lekkiego", czyli o Tektonice uczuć. Każdy, kto nie spał na lekcjach geografii, mnie więcej wie, co to tektonika - przemieszczanie się warstw skorupy ziemskiej związane z zachodzącymi procesami geologicznymi.

Skąd tektonika w tytule Schmitta? Ano stąd, że miłość jest zmienna; nawet gdy sobie tego nie uświadamiamy, w naszych uczuciach zachodzą skomplikowane procesy, przesunięcia, przewartościowania.

A już miłość w wykonaniu głównych bohaterów dramatu jest szczególnie kapryśna. Diane i Richard są w sobie zakochani. Pewnego dnia Diane, siedząc obok Richarda, zaczyna taką z pozoru niewinną konwersację. Że niby już nie tęskni tak za Richardem, gdy nie widzi go przez kilka godzin, że nie wybiega, jak kiedyś, na spotkanie z nim, że on już jej nie miażdży żeber, przytulając do siebie. Jednym słowem - zwierza się partnerowi, że jej uczucia chyba wystygły, że chyba już go nie kocha.

Z jej strona jest to gra - chodzi o to, aby wywołać w Richardzie niepewność co do uczuć ukochanej i skłonić go tym samym do oświadczyń. Dzieje się jednak coś dziwnego i zaskakującego: Richard stwierdza, że faktycznie, coś w tym jest, i że jego uczucie również nie jest już tak gorące jak kiedyś. Mówi tak, ponieważ poczuł się zraniony słowami Diane. I choć wciąż ją bardzo kocha, postanawia podejść do sprawy honorowo i podejmuje decyzję o rozstaniu.

Co z tego wyniknie? Zapraszam do lektury, książeczka niewielka, więc można jej poświęcić godzinkę-dwie. Chyba że mamy coś ciekawszego do zrobienia, bo nie jest to bynajmniej książka obowiązkowa. Nic nie stracicie, jeśli jej nie przeczytacie. Dialogi są w niej dość prymitywne, postaci bezbarwne, akcja przewidywalna. Autor nie jest zdaje się w najlepszej formie.

Morał z niej taki: nie wolno bawić się uczuciami partnera i wystawiać go na próbę. Nie dość, że jest to zachowanie nie fair w stosunku do tej drugiej osoby, to jeszcze może być brzemienne w skutkach i możemy go gorzko żałować.
W miłości nie można niczego na zimno kalkulować, ani tym bardziej nie wolno manipulować drugą stroną dla osiągnięcia własnych celów.
A przede wszystkim nie wolno niczego udawać ani kłamać, bo jedno niewinnie rzucone słówko może za sobą pociągnąć lawinę zupełnie niespodziewanych zdarzeń. Bo miłość od nienawiści dzieli cienka granica.

Fragment:
Richard: Tektonika uczuć. Uczucia przemieszczają się jak płyty, które tworzą Ziemię. Kiedy się poruszają, kontynenty zderzają się ze sobą, powstają gwałtowne przypływy, wybuchy wulkanów, tsunami, trzęsienia ziemi...
Diane: Nie, Richard, płyty unoszą się i przemieszczają na powierzchni, ale przyczyna zderzeń wciąż istnieje: to ogień, który wydostaje się z głębin, radioaktywna lawa, nieustające wrzenie. I choćbym nie wiem jak odrzucała swoje uczucia, nigdy się ich nie pozbędę. Dopóki bije we mnie serce...

środa, 18 lutego 2009

Konstelacje



Czas płynie. Aura za oknem zmienia się jak w kalejdoskopie. I nadal ani trochę nie przypomina wiosny. W dalszym ciągu więc moim ulubionym zajęciem jest szczelne owijanie się w koc i odpływanie w literackie światy.

Ostatnio przeniosłam się do miasteczka-wioski Black Swan Green w Anglii, gdzie mieszka Jason Taylor, bohater powieści Konstelacje Davida Mitchella. To mająca akcenty autobiograficzne ponadpięciusetstronicowa książka, której akcja rozgrywa się na początku lat 80., czyli w latach angielskiej wojny o Falklandy, w czasach, gdy władzę sprawuje Margaret Tatcher.
13-letni Jason, z którego perspektywy oglądamy wydarzenia, to już nie chłopiec, ale jeszcze nie mężczyzna. Jego bolączką jest jąkanie się, czyli Kat, który blokuje mu słowa. Z tego powodu chłopak jest wyśmiewany przez swoich rówieśników, w szkolnej hierarchii znajduje się w grupie największych ciamajd.
Nie jest mu lekko w świecie szkolnym, który rządzi się twardym prawem pięści i w którym pójście do kina z rodzicem to największy obciach. Jason ma jednak swój własny świat - jest bardzo wrażliwy, pisze poezje, które pod pseudonimem ukazują się w parafialnej gazetce. Oczywiście, jego koledzy określiliby to jakie „pedalskie”.
Czytając tę powieść, mamy okazję niemal dosłownie wejść w skórę bohatera i krok w krok za nim śledzić bieg wypadków. A dzieje się w powieści sporo. Skomplikowane relacje rodzinne, niejasne konflikty między rodzicami i w końcu rozpadek ich związku, upokarzające lekcje w szkole, pierwsze doznania erotyczne. Po prostu - wchodzenie w okres dojrzewania. Szczególnie podobał mi się w powieści rozdźwięk między Jasonem-dzieckiem a Jasonem-mężczyzną. Bo oto zwiedzając jakieś miasto, Jason kupuje sobie kolorowe pocztówki z dinozaurami i cieszy się na myśl, z jaką zazdrością zareaguje na nie kolega. A z drugiej strony, mijając na ulicy ładną dziewczynę, wyobraża sobie, jak rzuca ją na łóżko i namiętnie całuje. Pocałunek to dla niego maksymalnie seksualne doznanie. Dlatego pierwszy pocałunek z koleżanką na szkolnej dyskotece to dla niego niezwykłe przeżycie i prawdziwy przełom.

Książkę oceniam bardzo wysoko. To zdecydowanie ciekawa, dobrze napisana literatura. Powieść jest wciągająca (za każdym razem żal mi było ją odkładać), momentami zabawna i dowcipna, momentami smutna i przerażająca, ma niespodziewane zwroty akcji i bohatera, do którego można w jakiś sposób się przywiązać.

Cieszę się, że trafiłam na tę książkę, zupełnie przypadkiem zresztą - po prostu podczas błądzenia po empiku intuicyjnie po nią sięgnęłam, kupiłam - i bardzo fajnie, bo świetnie spędziłam czas na lekturze świetnej książki.

Kilka fragmentów:

Jason a seksualność:
Tato wlazł po prysznic. Po bodaj minucie usłyszałem trzask, jakby coś się rozdarło: "ping, ping, ping", huk oraz warknięcie: "...jasna!".
Ciut rozchyliłem powieki i o mało nie wrzasnąłem z przerażenia.
W otwartych dniach łazienki stał tato z głową w turbanie z szamponu, dzierżąc złamaną szynę prysznicowej zasłonki. Zupełnie nagi, z tym że w tym miejscu, gdzie ja mam fiutka, tacie dynda jakby tłusty woli ogon. Niebywałe!
Włosy łonowe ma gęste jak broda bizona! (Ja mam tylko dziewięć).
W życiu nie widziałem czegoś równie paskudnego.
Zaśnięcie przy wtórze chrapnięć i bulgotania taty jest po prostu niemożliwe. Nic dziwnego, że rodzice sypiają w osobnych pokojach.
Wstrząs wywołany interesem taty pomału przechodzi. Tak jakby. Ale czy grozi mi obudzenie się pewnego ranka z taką cumą między nogami? Strach mnie ogarnia na myśl, że przed czternastoma laty plemnik, który stał się mną, wyszedł z czegoś takiego (s. 333).

Cały czas ssałem miętówki, na wypadek poznania opalonej dziewczyny, która by mnie zaprosiła na pięterko jednego z tych zapadajacych się domów, gdzie na kalenicy krzyczą mewy - i zasunąwszy story, pchnęła mnie na łóżko, aby mi pokazać, jak całuje (s. 310).

Do gładkiego jej czoła przywarł zmoczony kosmyk cudnych włosów. Z dziką rozkoszą wziałbym kosmyk w usta i wyssał tę deszczówkę do ostatniej kropli (s.300).

Jason-poeta:
Jesień coraz smutniejsza, gnije i zachodzi mgłą. Pole zaraz za naszym boiskiem zbrązowiało niczym owsiane herbatniki. A barwy pola tuż za nim zmętniały jak woda w szklance, gdy zanurza się pędzel, malując akwarelą (s. 368).

Dając komuś do przeczytania własne wypociny - człowiek tak naprawdę wręcza mu zaostrzony kołek, kładzie się w trumnie i mówi: "Jestem do usług" (s. 266).

Jason filozofujący:
Chłopak, którego się czepiają, udaje niewidzialnego, aby nie rzucać się w oczy i uniknąć napaści. Jąkała udaje niewidzialnego, aby uniknąć przymusu wypowiadania słów, które są dla niego za trudne. Dzieciak, którego rodzice się kłócą, udaje niewidzialnego, żeby ich nie prowokować do nowej utarczki. Czyli że jestem niewidzialny z trzech powodów. I ostatnio sam rzadko widuję prawdziwego Jasona Taylora, chyba że przy pisaniu wiersza albo czasem przed lustrem, albo tuż przed zaśnięciem (s. 433).

Chłopaki to dranie, ale łatwo ich przejrzeć. Co myślą dziewczyny, to niezgłębiona tajemnica. Dziewczyny są nie z tego świata (s. 317).

Jason-dziecko:
Kupiłem zestaw trzynastu pocztówek z dinozaurami. Na każdej jest inny, ale gdy ulożyć je koło siebie, od końca do końca, tło łączy się, tworząc taki jakby szlaczek. Moran na pewno będzie mi zazdrościł (s. 310).

czwartek, 5 lutego 2009

Biały Tygrys


Po kilku nietrafionych pozycjach w zeszłym roku, śpieszę donieść wszem i wobec, że 2009 jest jak na razie pod tym względem dużo bardziej pomyślny.
Bo oto mam do zaproponowania kolejną dobrą książkę. Biały Tygrys Aravinda Adigi napisany jest w formie monologu młodego Hindusa Balrama, który w ciągu kolejnych nocy pisze list do premiera Chin, mającego przyjechać z oficjalną wizytą do Chin. Cała książka utrzymana jest w ironiczno-gorzkim tonie, choć nie brak jej akcentów humorystycznych.

Nasz bohater wprowadza nas w zawikłany świat indyjskiego społeczeństwa, które podzielone jest na świat Jasności i Ciemności.
Jasność to kasta ludzi bogatych, Ciemność zaś ludzi biednych, którzy żyją w skrajnej biedzie, bez prądu i bez szans na wydostanie się z tego środowiska. Żyją zazwyczaj w skupiskach, całymi rodzinami.

Do takiej biedoty zalicza się właśnie nasz bohater. Jest on bystrym, inteligetnym chłopakiem, który skrycie buntuje się przeciwko swojemu losowi - czyli byciu kierowcą u bogatej rodziny, która traktujego jak podczłowieka. W swoich wynurzeniach Balram ukazuje nam prawdziwe oblicze Indii. Kraju, w którym ludzkie życie nic nie znaczy, w którym wybory są fałszowane, a władza i policja na wskroś skorumpowane.
Wskazuje na zakłamanie rządzących, którzy chętnie chwalą się bogatymi, rozwijającymi się miastami takimi jak Dehli czy Bengalur, a za nic mają przeciętnego obywatela wegetującego w dzielnicach skrajnej nędzy.

Chłopak w miarę upływu kolejnych dni na upokarzającej służbie staje się coraz bardziej zdesperowany i knuje w głowie coraz bardziej zbrodnicze plany, aby w końcu je zrealizować. Otwiera mu to furtkę do świata przedsiębiorców, do świata Jasności. Balram staje się tym samym niczym Biały Tygrys - niezwykle rzadkim okazem, pojawiającym się raz na pokolenie. Porównanie do białego tygrysa ma podkreślić jego wyjątkowość jako osoby, której udało się w życiu coś osiągnąć, nawet jeśli osiągnęła to, popełniając przestępstwo.
I choć chłopak jest zarozumiały i próżny, to jednak wzbudził moją sympatię i po cichu kibicowałam, aby mu się udalo. Może dlatego, że czytając tę książkę, buntowałam się przeciwko niesprawiedliwości i nierówności społecznej, przeciwko traktowaniu człowieka w sposób przedmiotowy, jak zwierzęcia tylko dlatego, że urodził się w takiej a nie innej rodzinie.

Można się zastanawiać, po co autor uczynił odbiorcą monologu Balrama premiera Chin - nie jest to w żaden sposób uzasadnione i chyba jest niezbyt udanym zabiegiem stylistycznym. Być może warstwa jezykowa też pozostawia trochę do życzenia. Ale w książce ważniejsza jest jej wartość reportażowa. Bohater niczym reprorter krąży najpierw po swoim rodzinnym miasteczku, później po New Delhi, a w końcu po Bengalurze i przedstawia nam to, co widzi. Żebraków w slumsach, wielkie malle, do których wstęp mają tylko bogaci, podobnych sobie służących, którzy całe zycie spędzają na usługiwaniu innym i nie mają żadnych innych ambicji.

Książka podobała mi się. Wciągnęła mnie na tyle, że przeczytałam ją w ciągu kilku wieczorów, odstawiając na bok inne prace. Oczami młodego Belrama miałam okazję zobaczyć prawdziwe Indie, a tym samym choć trochę poznać tę część świata. Czy warto wraz z bohaterem podążać ulicami Indii - przekonajcie się sami.

Na zachętę krótkie fragmenty:
Jak wszystkie dobre bangalurskie opowieści, moja też zaczyna się daleko od Bangaluru. Teraz otacza mnie Jasność, ale trzeba Panu wiedzieć, że urodziłem się i wychowałem w Ciemności.
Lecz nie mam na myśli pory dnia, Panie Premierze!
Mówiąc o miejscu w Indiach, o co najmniej jednej trzeciej kraju, o mijescu żyznym, pełnym pól ryżowych i pszenicznych, i leżących wśród nich stawów, pokrytych lotosami i liliami wodnymi, i brodzących w nich bawołów, które żują te lotosy i te lilie. Proszę zrozumieć, Ekscelencjo, że Indie to dwa kraje: Indie Jasności i Indie Ciemności. Jasność przynosi mojemu krajowi ocean. Każdemu miejscu na mapie Indii położonemu blisko oceanu wiedzie się dobrze. Ale rzeka przynosi Indiom ciemność - czarna rzeka.
O jakiej rzece mówię, rzece Śmierci, z brzegami pokrytymi gęstym, ciemnym mułem, który swym lepkim uściskiem chwyta jak w potrzask wszystko, co się zasieje i zasadzi, który dusi to i dławi i głuszy?
Otóż mówię o Matce Gandze, rzece iluminacji, opiekunce nas wszystkich, która przerywa łańcuch narodzin i reinkarnacji. Obszar, przez który płynie, jest Ciemnością.
Jedną z cech Indii jest to, że prawie wszystko, co się słyszy o tym kraju z ust premiera, można odwrócić do góry nogami i wtedy ma się prawdziwy obraz. Mówi się, że Ganga to rzeka wyzwolenia i ze tysiace amerykańskich turystów przyjeżdżają co roku, żeby w Hardwarze i Benaresie fotografować nagich sadhu, premier z pewnością tak ją Panu opisze i będzie namawiał, żeby się Pan w niej zanurzył.
Nie, Panie Jiabao! Nalegam, żeby się Pan w Gandze nie zanurzał, jeśli nie chce Pan mieć w ustach pełno kału, słomy, rozmieklych w wodzie kawałków ludzkiego ciała i bawolej padliny oraz siedmiu różnych kwasów przemysłowych.
Aravind Adiga, Biały Tygrys, W-wa 2008, s. 16-17.

Pragnę Pana poinformować, Ekscelencjo, że Laxmangarh to typowa indyjska, rajska wioska, gdzie nie brak elektryczności, bieżącej wody i telefonów, i jeśli zmierzyć i zważyć tamtejsze dzieci, karmione pożywnym mięsem, jajkami , warzywami i soczewicą, to się okaże, że spełniają minimalne normy wzrostu i wagi ustanowione przez ONZ i inne organizacje, których rezolucje nasz premier podpisał i w których posiedzeniach tak systematycznie i z takim namaszczeniem uczestniczy.
Ha!
Prądu nie ma.
Kran - popsuty.
Dzieci - za szczupłe i za niskie jak na swój wiek, o wielkich głowach, w których oczy błyszczą tak wyraziście, jak wyraźnie nieczyste jest sumienie rządu Indii.
Aravind Adiga, Biały Tygrys, W-wa 2008, s. 21

wtorek, 3 lutego 2009

Bracia Karamazow



W ostatni poniedziałek (czyli w Dzień Świstaka) po raz kolejny odwiedziliśmy Trójkę. Tym razem w studiu im. A. Osieckiej obejrzeliśmy film Bracia Karamazow Piotra Zelenki, a potem mieliśmy okazję zobaczyć na żywo audycję Dariusza Bugalskiego, w której o filmie rozmawiał z reżyserem.

Akcja filmu rozgrywa się we współczesnej krakowskiej Nowe Hucie, w której praska grupa teatralna ma wystawić sztukę Bracia Karamazow.
Aktorzy grają sztukę od lat - i to widać, bo grają mistrzowsko. Wielką przyjemność sprawiło mi oglądanie ich na ekranie. No właśnie - Zelenka zrobił coś bardzo ciekawego - połączył w jednym obrazie kino i teatr. Ponoć zamiarem reżysera było "zatrzymanie sztuki dla potomnych".
Uwiecznienie jej na srebrnym ekranie. Tutaj wszystko toczy się jakby na dwóch planach - zawodowym, kiedy aktorzy wcielają się w Dostojewskich bohaterów, i osobistym - kiedy kłócą się między sobą, plotkują. Ich wzajemne relacje - podobnie jak relacje bohaterów spektaklu - pełne są sprzecznych emocji, od miłości do nienawiści.

Film jest niezwykły. Losy głównych bohaterów-aktorów, którzy grają samych siebie, splatają się z losem robotnika (w tej roli Andrzej Mastalerz), którego siedmioletni synek miał dzień wcześniej wypadek - spadł z rusztowania w hucie. Akcja spektaklu pochłania go jednak do tego stopnia, że zapomina o całym świecie. Dramat rozgrywany na scenie staje się dla niego ważniejszy niż jego własna tragedia.
Aktorzy grają więc później specjalnie dla niego. Spektakl staje się spektaklem jednego widza.
Teatr przeplata się z prawdziwym życiem.

Ciekawa jest scena, w której stary Karamazow ma opluć ikonę. Rekwizyt gdzieś się zapodział, więc jeden z kolegów podaje aktorowi obrazek przedstawiający papieża Jana Pawła II, który robotnik powiesił na ścianie w jednym z pomieszczeń huty. Wtedy aktor grający starego Karamazowa na chwilę zamiera, po czym udaje, że profanuje świętość. Film trzeba oglądać bardzo uważnie, aby nie umknęły nam takie detale. Bo to wszystko jest ważne. Pokazuje, że aktorzy, choć to Czesi, a więc "ludzie bezbożni" według reżysera, mają jednak jakiś system wartości.

Bardzo mi się podobała ta ekranizacja powieści Dostojewskiego. Jest nietypowa, zaskakująca. Daje pole do rozmaitych interpretacji.
Podobnie jak u Dostojewskiego stawia pytania - czy jest Bóg, czy Boga nie ma. A jeśli nie ma, to czy wszystko jest dozwolone? Polecam zwrócić uwagę na ostatnią scenę - uważny widz zauważy wtedy, że jedna z postaci ma ogon. Czy jest diabłem?

Świetny film. Zobaczcie koniecznie, bo naprawdę warto. Nawiasem mówiąc, namawiam też do spotkania z oryginałem - czyli powieścią Bracia Karamazow, bo to rewelacyjna literatura. Dostojewski wszedł do mojego kanonu autorów absolutnie koniecznych od chwili, gdy przeczytałam pierwszą stronę Zbrodni i kary.

A wracając do Zelenki - urzekła mnie osoba tego reżysera. Człowieka świetnie mówiącego po polsku, z dużym poczuciem humoru no i, przede wszystkim, z pasją do robienia filmów. Archiwalny zapis audycji oczywiście na stronie Trójki, w Klubie Trójki. Myślę, że warto posłuchać przed obejrzeniem filmu.

Okruchy dnia


Niezwykła, dziwna i poruszająca powieść.

Książka jak marzenie: pełna uroku komedia manier, a zarazem chwytające za serce studium osobowości, podziałów klasowych i kultury.

Triumf... Na przemian śmieszna, absurdalna i wzruszająca.

Powyższe opinie pochodzą z czwartej okładki książki Okruchy dnia Kazuo Ishiguro.
Moje relacje z tym autorem są, muszę przyznać, dość skomplikowane.
Można powiedzieć, że nasza znajomość przeżyła jeden wzlot i jeden upadek.
Tym pierwszym było na pewno spotkanie z Pejzażem w kolorze sepii.
Książką trudną, dramatyczną. Rozważającą wartość ludzkiego życie i tragedię samobójstwa.

To ładne wspomnienie prozy Ishiguro nieco się zatarło podczas lektury Nie opuszczaj mnie.
Tę powieść czytało się naprawdę dobrze, była wciągająca, z dość ciekawą fabułą. Ale jednocześnie lekturze towarzyszyło przeświadczenie, że to nie jest dobra literatura. Że to nie jest literatura wielka. Ot, taka sobie lekka powieść, z dość kontrowersyjnym pomysłem na fabułę, nie do końca zresztą wyjaśnionym i niezbyt zaskakującym (albo po prostu niezbyt ciekawym) dla czytelnika.

I oto na mojej półce pojawia się ta książka - Okruchy dnia - w czarnej eleganckiej okładce z motywem pięknego staromodnego kieszonkowego zegara.
Okładka dość surowa w swej prostocie, chciałoby się powiedzieć ascetyczna. Zaczynam czytać i już po kilku stronach wiem, o co chodzi. Na mojej twarzy pojawia się uśmiech i nie schodzi z niej przez większą część stron. Choć na koniec przychodzi wniosek - że oto przeczytałam rzecz o człowieku, który mnie śmieszy, a tak naprawdę powinien budzić moją litość.

Narratorem powieści jest starszy już kamerdyner Stevens, który właściwie całe życie poświęcił na doskonalenie się w zawodzie najpierw lokaja, a potem kamerdynera. Najważniejsza była dla niego zawsze „godność licująca ze stanowiskiem”. Był przez wiele lat oddanym sługą lorda Darlingtona w typowo angielskim domu Darlington Hall. Po śmierci lorda nadal prowadził tę rezydencję na służbie u nowego właściciela, Amerykanina, pana Farradaya.
Stevens zabiera nas ze sobą na wycieczkę podczas swojego pierwszego od lat kilkudniowego urlopu. Kamerdyner, nie mając własnego życia i pomysłu na urlop, postanawia odwiedzić nieznane sobie zakątki Anglii. Jednak to tylko pretekst - tak naprawdę jego podróż zmierza ku odwiedzinom u panny Kenton, byłej gospodyni Darlington Hall, którą nasz bohater chce namówić do powrotu do pracy. Stevens nawet na urlopie nie potrafi oderwać się myślami od Darlington Hall. W opowieściach, które snuje, poznajemy go jako człowieka w stu procentach oddanego pracy. Pracy, którą traktuje jak najwyższej rangi misję, jak posłannictwo. Jest przy tym drobiazgowy do granic możliwości, sztywny, brak mu zuuuuupełnie poczucia humoru, a przy tym to człowiek zimny i nieokazujący emocji. Nawet wtedy, gdy w swoim pokoiku na piętrze umiera jego ojciec, również kamerdyner, Stevens bez mrugnięcia okiem wykonuje swoje obowiązki w czasie uczty u pana Farradaya. Praca jest u niego na pierwszym miejscu. Jest tak zaślepiony, że przez wiele lat nie zauważa zakochanej w sobie panny Kenton. I nawet gdy ona mówi mu wprost, że czasem żałuje życia, które mogła mieć u jego boku, Stevens zdaje się nie rozumieć, o co chodzi. Takie słowo jak „miłość” po prostu nie istnieje w jego słowniku.
Stara się być perfekcyjny w każdym calu, nie zdając sobie sprawy z tego, że dążąc do kamerdynerskiej doskonałości staje się po prostu śmieszny, a przy tym żałosny.
Czytelnik zaczyna rozumieć to dość szybko, sam Stevens jednak do ostatniej strony ćwiczy się w swojej specyficznie rozumianej godności.

Książkę odłożyłam na półkę z przekonaniem, że na pewno jeszcze do niej wrócę. Polecam.

Oto mała próbka:

Zeszłą noc spędziłem w gospodzie Pod Zaprzęgiem, niedaleko małego miasta o nazwie tauton w hrabstwie Somerset. Ponieważ zajazd mieści się w krytej strzechą stojacej tuż przy drodze chacie, gdy tam podjeżdżałem w ostatnich promieniach zachodzącego słońca, przez okno forda wydał mi się czymś bardzo atrakcyjnym. Gospodarz wprowadził mnie po drewnianych schodach do małego pokoiku o nieco zbyt pustych ścianach, lecz bardzo porządnego. Gdy zapytał, czy jestem już po kolacji, poprosiłem, by podał mi do pokoju jakąś kanapkę, co było dla mnie w zupełności wystarczającym posiłkiem. Jednak gdy nadszedł wieczór, poczułem się w mym pokoiku trochę nieswojo, więc postanowiłem w końcu zejść do znajdującego się na parterze baru i dokonać degustacji tuutejszego jabłecznika.
Przy barze stała grupka pięciu czy sześciu klientów. Z ich wyglądu wnosiłem, że są to osoby związane z rolnictwem. Poza tym sala była pusta. Otrzymawszy od gospodarza kufel jabłecznika, zasiadłem przy stojącym nieopodal stoliku, chcąc rozluźnić się nieco i przemyśleć wszystkie wydarzenia mijającego dnia. Wkrótce jednak okazało się, że moja obecność ściągnęła na mnie uwagę miejscowych, którzy uznali widać za swój obowiązek okazać mi gościnność. Gdy przerywali rozmowę, ten czy ów ukradkiem spoglądał w moją stronę, jakby zbierając się na odwagę, by podejść do mnie. Wreszcie jeden z nich przemówił donośnym głosem:
- A więc będzie pan tu dziś spał, sir?
Gdy potwierdziłem, mówiący pokręcił z powątpiewaniem głową i zauważył:
- Nie wyśpi się pan tutaj, sir. No, chyba że spodoba się panu, jak stary Bob - tu wskazał na gospodarza - tłucze się przez całą noc. A potem obudzi pana jego kobita, jak będzie na niego wrzeszczała od samego rana.
Wywołało to głośny wybuch śmiechu, pomimo protestów wspomnianego dżentelmena.
- Doprawdy - zapytałem?
Gdy to wypowiedziałem, przyszło mi na myśl - podobnie jak ostatnio w wielu sytuacjach w obecności pana Farradaya (chlebodawca Stevensa, przyp. AO) - że wymaga się ode mnie jakiejś dowcipnej odpowiedzi. Jakby na potwierdzenie tych przypuszczeń rozmówcy przyglądali mi się w milczeniu i czekali na moje słowa. Wysiliwszy więc całą wyobraźnię, oznajmiłem wreszcie:
- To na pewno tutejsza wersja piania koguta.
Miejscowi zdawali się czekać na dalszy ciąg. Potem, zauważywszy rozbawiony wyraz mej twarzy, parsknęli śmiechem, w którym wyczuć można było jednak pewną nutkę zdziwienia. Po czym powrócili do przerwanej rozmowy i nie zamieniliśmy już ani słowa aż do chwili, gdy życzyliśmy sobie dobrej nocy.
Ten dowcip bardzo mi się spodobał, gdy przyszedł mi do głowy, więc muszę przyznać, że byłem nieco rozczarowany jego nie najlepszym przyjęciem. Przypuszczam, że moje rozczarowanie było tym większe, że przez ostatnie miesiące wiele czasu i wysiłku poświęciłem przecież doskonaleniu umiejętności w tej dziedzinie. A umiejętność tę musiałem w sobie wykształcić, jeżeli chciałem bez obawy spełniać wszystkie oczekiwania pana Farradaya dotyczące żartów.
I tak na przykład ostatnio w każdej wolnej chwili - gdy, powiedzmy, pan Farraday spędzał wieczór poza domem - starałem się słuchać radia. Jednym z programów, których najchętniej słucham, jest Dwa razy na tydzień albo częściej, w rzeczywistości nadawany trzy razy w tygodniu; polega głównie na tym, że dwie osoby w sposób zabawny komentują przeróżne tematy z listów słuchaczy. Programem tym zająłem się dlatego, że prezentowane tam żarty są zawsze w najlepszym guście - według mnie - w stylu takiego właśnie przekomarzania się, jakiego może ode mnie oczekiwać pan Farraday. Opierając się na tym programie, wymyśliłem sobie proste ćwiczenie, które staram się wykonywać przynajmniej raz dziennie; gdy tylko nadarzy się wolna chwila, staram się sformułować trzy dowcipne uwagi na temat sytuacji, w jakiej w tym momencie się znajduję. Albo dla odmiany staram się wymyślić trzy żarty oparte na zdarzeniach ostatniej godziny.
Zrozumieją więc Państwo na pewno moje rozczarowanie w związku z mym wczorajszym dowcipem. Myślałem z początku, że może moja wymowa była niezbyt wyraźna. Potem jednak, gdy już leżałem w łóżku, przyszło mi do głowy, że być może powiedziałem coś niestosownego. Przecież mogli zrozumieć, że według mnie żona gospodarza przypomina koguta - o co bynajmniej mi nie chodziło. Wątpliwość ta zaczęła mnie mocno dręczyć tuż przed snem, tak że niemal postanowiłem z samego rana wystąpić z przeprosinami; jednak gospodarz odnosił się do mnie bardzo miło, więc zrezygnowałem w końcu z poruszania tego tematu.
To drobne wydarzenie jest bardzo dobrym przykładem, jak niebezpieczne bywa mówienie dowcipów. Z samej ich natury wynika, że mówi się je bardzo szybko, bez zastanowienia nad wszystkimi możliwymi ich konsekwencjami, więc przy braku koniecznego doświadczenia istnieje poważne ryzyko wygłoszenia rzeczy bardzo niestosownych. Nie ma powodu przypuszczać, że jest to dziedzina, w której nie mógłbym dojść do wprawy przy dostatecznej ilości czasu i praktyki, lecz związane z tym niebezpieczeństwa są tak wielkie, że postanowiłem nie starać się spełniać tego obowiązku w obecności pana Farradaya, przynajmniej chwilowo, póki nie będę miał okazji trochę poćwiczyć.
K. Ishiguro, Okruchy dnia, Wyd. Albatros A. Kuryłowicz, s. 160-163.