wtorek, 30 czerwca 2009

Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki


Po lekturze Ciotki Julii i skryby nie oczekiwałam dużo po Szelmostwach niegrzecznej dziewczynki Mario Vargasa Llosy. Ale ponieważ od kilku miesięcy powieść stała na mojej półce i tak naprawdę miałam ochotę na coś lekkiego w te ciężkie, upalne dni - sięgnęłam po nią... i nie żałuję. Treść przedstawia się mniej więcej tak: nastoletni Ricardo poznaje dziewczynę, którą rzuca na niego urok absolutny, nieprzemijający przez kolejnych pięćdziesiąt lat. Ta dziewczynka, a później kobieta to typowa femme fatale, która niczym modliszka niszczy swojego partnera po każdym kolejnym zbliżeniu. Pojawia się w jego życiu i znika z niego tyleż regularnie, co niespodziewanie, rujnując do szczętu jego ustabilizowane, w gruncie rzeczy nudne życie.
Fabuła powieści jest bardzo przewidywalna i chyba o to autorowi chodziło. Bo przecież wiadomo, że nasz bohater Ricardo tak łatwo nie uwolni się od swojej namiętności, że będzie go ona nawiedzać nieustannie. I możemy mu współczuć, serdecznie żałować, że on - taki grzeczny i kochający - trafił na taką niegrzeczną i bezwględną. A z drugiej strony zazdrościć mu takiej wielkiej miłości, która znosi wszystko, a nawet więcej.

Akcja powieści rozgrywa się początkowo w Peru, później w Paryżu, gdzie przeprowadza się Ricardo. Nie mając tak naprawdę własnego miejsca, mężczyzna wszędzie czuje się obco - Paryż ma dla niego sens tylko wtedy, gdy dzieli go z ukochaną, poza tym nie zauważa jego piękna, zdaje się żyć jak w amoku. Peru staje mu się dalekie - gdy wybiera się do dzielnicy z dzieciństwa, ma ochotę natychmiast stamtąd uciec.
Ricardo jest człowiekiem bez korzeni, bez przyszłości, bez nadziei na spełnienie fatalnej miłości.

Polecam tę książkę wszystkim tym, którzy mają ochotę na coś nieskomplikowanego - można ją zabrać np. na plażę, w podróż pociągiem albo poczytać w senne letnie popołudnie. Jeśli jednak oczekujemy od literatury czegoś więcej niż tkliwego opowiadania o miłości - sięgnijmy po coś innego.

poniedziałek, 8 czerwca 2009

Kielonek


I oto teraz, gdy doczekałam się czasów kiedy mogę do woli czytać czytać czytać, gdy postanowiłam się w literaturze nieśpiesznie rozsmakowywać w przeciwieństwie do bylejakiego czytania w biegu - właśnie teraz w moje ręce wpadają tytuły, które pochłania się jednym tchem, właściwie bez kontroli nad czasem. Po prostu - jak się już zacznie, to jakiś demon czający się w kartkach nie pozwala się od nich oderwać. Trzeba pędzić wzrokiem po kolejnych linijkach i czytanie z jazdy osobowym zmienia się w podróż intercity.

Kolejną taką książką po Balzakianach jest Kielonek Alaina Mabanckou. To książka wydana przez nowo powstałe krakowskie wydawnictwo Karakter, którego założyciele - cała trójka zdobywała wydawnicze szlify w Znaku - zastrzegają "Wydajemy, co się nam podoba". Wśród swoich propozycji mają cztery tytuły: To oślepiające, nieobecne światło Ben Jellouna (książka zaczęta przeze mnie, ale czekająca na półce na czas, kiedy będą już mogła czytać tak przerażające powieści), Dzieci bohaterów Lyonel Trouillot, Fruwającą duszę Yoko Tawady i właśnie Kielonka.
I muszę przyznać, że Karakter mnie zainteresował, zaintrygował, patrzę na to wydawnictwo z nutką zazdrości, że ja też bym tak chciała - wyszukiwać i powoływać do polskiego życia tytuły, które mnie urzekły. Życzę powodzenia wydawnictwu na trudnym rynku wydawniczym.
Ale wracając do Kielonka. Z literaturą pijacką jestem nieco zaznajomiona. Przy okazji pisania pracy magisterskiej o języku Pilchowskich powieści przestudiowałam rozmaite artykuły o literaturze pijackiej, o etosie pijaństwa, o chorobach alkoholowych wielkich twórców. I wierzcie mi, o piciu powstały już naprawdę opasłe tomy.
Jednak książka Mabanckou to prawdziwa perełka. Nie dziwi mnie absolutnie zachwyt krytyków i moich blogowych koleżanek nad tą książką. To książka napisana po mistrzowsku, ze swadą, z zacięciem. A pomysł pominięcia kropek w całości - po prostu genialny. Bo dzięki temu powieść czyta się tak, jak zapewne życzyłby sobie autor - prześlizgując się po tekście w delirycznym drżeniu i zafascynowaniu. Słowotok narratora, tytułowego Kielonka, to właśnie takie pijackie gadanie. Rzecz dzieje się w Republice Konga. Kielonek siedzi całymi dniami w barze "Śmierć kredytom", a jego misją jest spisanie na luźnych kartkach dziejów tej spelunki. A ponieważ Kielonek właściwie nie trzeźwieje, jego pisanina jest właśnie taka gadana, z licznymi wtrąceniami w stylu "no nie?", z takim pleceniem, co ślina na język przyniesie, i licznymi dygresjami. Myliłby się jednak ten, kto sądzi, że to bełkot bez ładu i składu. Wręcz przeciwnie. W opowieściach Kielonka znajdziemy wiele wtrętów i sformułowań świadczących o ogromnej erudycji, o znajomości literatury (nawiązania do Marqueza, Prousta i wielu innych twórców), wiele aluzji i odwołań do symboli kulturowych. Zastosowane chwyty literackie upewniają czytelnika w przekonaniu, że oto ma do czynienia ze świetną literaturą. To język, który skrzy się i migoce, w który wpadamy niczym w otchłań; czytanie staje się dla nas nałogiem. Za tę pasję pisania i żywiołość należą się Mabanckou wyrazy najzwyższego uznania.
Gorąco zachęcam do zapoznania się z książką i całą galerią niezwykłych postaci w niej prezentowanych. Choć to ludzie przegrani, wykiwani przez los, zepchnięci na margines, przepełnieni goryczą i pełni pretensji do świata, zapewniam was, że ich losy nie znudzą was ani przez chwilę, a lekturze będzie towarzyszyć to zaduma, to znów głośny śmiech.
Jak na razie wydawcy Karakteru dotrzymują słowa - jest i niekonwencjonalność, i tajemnica, łamanie tabu i schematów, i odkrywanie nowych terytoriów. Czas spędzony z książką Kielonek to na pewno czas dobrze wykorzystany.

piątek, 5 czerwca 2009

Balzakiana absolutnie obowiązkowe!


Dziś nie mogę uwierzyć, że zastanawiałam się nad tym, czy kupić tę książkę. Ale w końcu wpadła ona w moje chciwe czytelnicze ręce.
I już po kilkunastu przeczytanych stronach wiedziałam, że to będzie jedna z najważniejszych książek, jakie przeczytałam w tym roku. Pochłonęłam ją w jeden dzień i żałowałam, że to było tylko czterysta stron.

Jacek Dehnel to pisarz, poeta, tłumacz starszy ode mnie o rok. Jest znany ze swego nieco ekcentrycznego stylu bycia (frak, cylinder, laseczka), a także z otwartego przyznawania się do bycia gejem. Ale przede wszystkim, co należy pokreślić, zachwyca talentem literackim.

Jakiś czas temu miałam niewątpliwą ucztę czytelniczą podczas lektury Lali. To urokliwa powieść, nieco sentymentalna, wspomnieniowa.
Balzakiana zaś to cztery nowele (minipowieści?), w których Dehnel odwołuje się do Balzaka i jego Komedii ludzkiej po to, aby "zmierzyć się z tym, co ogólnoludzkie, w dekoracjach tego, co specyficznie polskie". I udało się autorowi świetnie. Jak słusznie zauważył Marcin Sendecki w Przekroju", "gdy się mocno natężyć, słychać, jak sam Balzak bije Dehnelowi brawo w zaświatach" (cała recenzja na stronie merlin.pl).
My, Polacy, a może po prostu my, ludzie, możemy przeglądać się w Balzakianach jak w lustrze. Mamy tu bowiem podany jak na tacy cały przekrój naszych wad, niedoskonałości, słabości. Ciasnota umysłu kupców z al. Solidarności, ich pazerność na dobra materialne, pragnienie wzniesienia się na wyższe poziomy warszawskich salonów. Brak autentycznych, szczerych relacji w rodzinie Zarębskich, w której najważniejsze są pieniądze i w której nieszczęsną bogatą ciotkę traktuje się jak worek bez dna, by worek ten przerzucać z miejsca na miejsce, gdy zachoruje. Snobizm biznesmenów Włosów, którzy dorobili się fortuny, ale nie dorobili się ogłady i intelektu. Z jednej strony naiwność, z drugiej zupełna porażka życiowa emerytowanej piosenkarki. Czyli uniwersalny model ludzkich zachowań, który nie zmienił się od czasów Balzaka. Każda z opowieści ilustruje dramat rozgrywany najczęściej wśród osób sobie najbliższych. Pokazuje piekło, jakie można sobie nawzajem urządzić. Wyrachowanie, burza charakterów, zazdrość, pogoń za mamoną, oszustwa, krzywdy, brak wyrozumiałości przewijają się przez Balzakiana, jak mówi autor "pod rozwagę i ku uciesze". Każdy z nas z lektury może wyciągnąć wnioski dla siebie. Czytając tę książkę, nie raz można pokiwać głową nad żałosnym losem jej bohaterów, ale też się nim wzruszyć, a czasem rozbawić. W dodatku autor raczy nas zaskakującym zakończeniem każdej z minipowieści.
Serdecznie zachęcam do sięgnięcia po tę pozycję. Jest świetnie napisana specyficznym Dehnelowskim językiem. Błyskotliwym, erudycyjnym, a jednocześnie prostym i potoczystym. Czyta się to jednym tchem. Nawet więcej - jak się już zacznie, nie można przestać.
Parafrazując tekst ze skeczu mojego ulubionego kabaretu: "Dehnel powinien więcej pisać i grubiej". Niniejszym zaliczam pana Jacka do mojego prywatnego kanonu autorów obowiązkowych. I trzymam kciuki za Nike dla niego (mimo iż, biję się w piersi, nie znam całej konkurencji).

środa, 3 czerwca 2009

Wieczór z Grzesiem



Oj, rozpieszczam się ostatnio, rozpieszczam.

Czasem tak jest, że na coś długo, długo czekamy. Ja odkąd zamieszkałam przelotnie w Krakowie czekałam na to, aby zza któregoś rogu ulicy wychynął Grześ Turnau. Po migracji do Warszawy z utęsknieniem czekałam na jego koncert w stolicy.

I oto wczoraj, pamiętnego dnia 3 czerwca, ziściło się moje wielkie pragnienie posłuchania krakowskiego barda na żywo. Wieczór sowich piosenek odbył się w Teatrze Syrena.

I cóż, od tego miejsca mogę zacząć pisać nieskładnie i chaotycznie, bo tak naprawdę miałabym do napisania przede wszystkim "och" i "ach" i znów "och" i "ach". Bo taka jestem jeszcze uskrzydlona i zachwycona tymi dwoma godzinami z moim ulubionym artystą.

Grześ (fortepian i śpiew) występował z Robertem Kubiszynem (basista, znany mi już z koncertu Marka Napiórkowskiego), Leszkiem Szczerbą na saksofonie (i klarnecie).
Słuchałam jak urzeczona i jednocześnie dziwiłam się, jak inny wizerunek prezentuje artysta na scenie. Co tu dużo mówić, Turnau wydawał mi się być artystą raczej melancholijnym, poważnym, nawet uwznioślonym. A tymczasem pokazał się jako człowiek niezwykle uroczy, z niesamowitym poczuciem humoru, przytaczającym różne anegdotki związane ze swoim życiem twórczym w sposób tak zabawny, że widownia pękała ze śmiechu. Takiego Grzesia nie znałam. I w takiej wersji polubiłam go jeszcze bardziej.
Bo jest taki krakowski. Bo przemyca do mojej świadomości poezje Tuwima, Gałczyńskiego, Lipskiej, Herberta, Witkiewicza, Brzechwy. Bo często powraca do swoich guru, czyli Marka Grechuty, Kabaretu Starszych Panów. Bo tworzy piękną muzykę, której mogę słuchać bez końca. Bo ma bezbłędny warsztat artystyczny i własny, niepowtarzalny styl. Bo dwa razy wczoraj bisował, po tym, jak oklaskiwaliśmy go na stojąco. Podsumowując, koncert cudny, niesmowite przeżycie, oczywiście pod warunkiem że się Grzesia uwielbia jak ja :).

Czy muszę pisać, że wcale nie miałam ochoty opuszczać sali teatralnej??? Po powrocie do domu zapuściliśmy sobie płytę "Do zobaczenia", aby posłuchać jeszcze raz naszej ulubionej piosenki o wódce w parku.
I taka cała w skowronkach zasnęłam... i śnił mi się Grześ...