wtorek, 3 lutego 2009

Okruchy dnia


Niezwykła, dziwna i poruszająca powieść.

Książka jak marzenie: pełna uroku komedia manier, a zarazem chwytające za serce studium osobowości, podziałów klasowych i kultury.

Triumf... Na przemian śmieszna, absurdalna i wzruszająca.

Powyższe opinie pochodzą z czwartej okładki książki Okruchy dnia Kazuo Ishiguro.
Moje relacje z tym autorem są, muszę przyznać, dość skomplikowane.
Można powiedzieć, że nasza znajomość przeżyła jeden wzlot i jeden upadek.
Tym pierwszym było na pewno spotkanie z Pejzażem w kolorze sepii.
Książką trudną, dramatyczną. Rozważającą wartość ludzkiego życie i tragedię samobójstwa.

To ładne wspomnienie prozy Ishiguro nieco się zatarło podczas lektury Nie opuszczaj mnie.
Tę powieść czytało się naprawdę dobrze, była wciągająca, z dość ciekawą fabułą. Ale jednocześnie lekturze towarzyszyło przeświadczenie, że to nie jest dobra literatura. Że to nie jest literatura wielka. Ot, taka sobie lekka powieść, z dość kontrowersyjnym pomysłem na fabułę, nie do końca zresztą wyjaśnionym i niezbyt zaskakującym (albo po prostu niezbyt ciekawym) dla czytelnika.

I oto na mojej półce pojawia się ta książka - Okruchy dnia - w czarnej eleganckiej okładce z motywem pięknego staromodnego kieszonkowego zegara.
Okładka dość surowa w swej prostocie, chciałoby się powiedzieć ascetyczna. Zaczynam czytać i już po kilku stronach wiem, o co chodzi. Na mojej twarzy pojawia się uśmiech i nie schodzi z niej przez większą część stron. Choć na koniec przychodzi wniosek - że oto przeczytałam rzecz o człowieku, który mnie śmieszy, a tak naprawdę powinien budzić moją litość.

Narratorem powieści jest starszy już kamerdyner Stevens, który właściwie całe życie poświęcił na doskonalenie się w zawodzie najpierw lokaja, a potem kamerdynera. Najważniejsza była dla niego zawsze „godność licująca ze stanowiskiem”. Był przez wiele lat oddanym sługą lorda Darlingtona w typowo angielskim domu Darlington Hall. Po śmierci lorda nadal prowadził tę rezydencję na służbie u nowego właściciela, Amerykanina, pana Farradaya.
Stevens zabiera nas ze sobą na wycieczkę podczas swojego pierwszego od lat kilkudniowego urlopu. Kamerdyner, nie mając własnego życia i pomysłu na urlop, postanawia odwiedzić nieznane sobie zakątki Anglii. Jednak to tylko pretekst - tak naprawdę jego podróż zmierza ku odwiedzinom u panny Kenton, byłej gospodyni Darlington Hall, którą nasz bohater chce namówić do powrotu do pracy. Stevens nawet na urlopie nie potrafi oderwać się myślami od Darlington Hall. W opowieściach, które snuje, poznajemy go jako człowieka w stu procentach oddanego pracy. Pracy, którą traktuje jak najwyższej rangi misję, jak posłannictwo. Jest przy tym drobiazgowy do granic możliwości, sztywny, brak mu zuuuuupełnie poczucia humoru, a przy tym to człowiek zimny i nieokazujący emocji. Nawet wtedy, gdy w swoim pokoiku na piętrze umiera jego ojciec, również kamerdyner, Stevens bez mrugnięcia okiem wykonuje swoje obowiązki w czasie uczty u pana Farradaya. Praca jest u niego na pierwszym miejscu. Jest tak zaślepiony, że przez wiele lat nie zauważa zakochanej w sobie panny Kenton. I nawet gdy ona mówi mu wprost, że czasem żałuje życia, które mogła mieć u jego boku, Stevens zdaje się nie rozumieć, o co chodzi. Takie słowo jak „miłość” po prostu nie istnieje w jego słowniku.
Stara się być perfekcyjny w każdym calu, nie zdając sobie sprawy z tego, że dążąc do kamerdynerskiej doskonałości staje się po prostu śmieszny, a przy tym żałosny.
Czytelnik zaczyna rozumieć to dość szybko, sam Stevens jednak do ostatniej strony ćwiczy się w swojej specyficznie rozumianej godności.

Książkę odłożyłam na półkę z przekonaniem, że na pewno jeszcze do niej wrócę. Polecam.

Oto mała próbka:

Zeszłą noc spędziłem w gospodzie Pod Zaprzęgiem, niedaleko małego miasta o nazwie tauton w hrabstwie Somerset. Ponieważ zajazd mieści się w krytej strzechą stojacej tuż przy drodze chacie, gdy tam podjeżdżałem w ostatnich promieniach zachodzącego słońca, przez okno forda wydał mi się czymś bardzo atrakcyjnym. Gospodarz wprowadził mnie po drewnianych schodach do małego pokoiku o nieco zbyt pustych ścianach, lecz bardzo porządnego. Gdy zapytał, czy jestem już po kolacji, poprosiłem, by podał mi do pokoju jakąś kanapkę, co było dla mnie w zupełności wystarczającym posiłkiem. Jednak gdy nadszedł wieczór, poczułem się w mym pokoiku trochę nieswojo, więc postanowiłem w końcu zejść do znajdującego się na parterze baru i dokonać degustacji tuutejszego jabłecznika.
Przy barze stała grupka pięciu czy sześciu klientów. Z ich wyglądu wnosiłem, że są to osoby związane z rolnictwem. Poza tym sala była pusta. Otrzymawszy od gospodarza kufel jabłecznika, zasiadłem przy stojącym nieopodal stoliku, chcąc rozluźnić się nieco i przemyśleć wszystkie wydarzenia mijającego dnia. Wkrótce jednak okazało się, że moja obecność ściągnęła na mnie uwagę miejscowych, którzy uznali widać za swój obowiązek okazać mi gościnność. Gdy przerywali rozmowę, ten czy ów ukradkiem spoglądał w moją stronę, jakby zbierając się na odwagę, by podejść do mnie. Wreszcie jeden z nich przemówił donośnym głosem:
- A więc będzie pan tu dziś spał, sir?
Gdy potwierdziłem, mówiący pokręcił z powątpiewaniem głową i zauważył:
- Nie wyśpi się pan tutaj, sir. No, chyba że spodoba się panu, jak stary Bob - tu wskazał na gospodarza - tłucze się przez całą noc. A potem obudzi pana jego kobita, jak będzie na niego wrzeszczała od samego rana.
Wywołało to głośny wybuch śmiechu, pomimo protestów wspomnianego dżentelmena.
- Doprawdy - zapytałem?
Gdy to wypowiedziałem, przyszło mi na myśl - podobnie jak ostatnio w wielu sytuacjach w obecności pana Farradaya (chlebodawca Stevensa, przyp. AO) - że wymaga się ode mnie jakiejś dowcipnej odpowiedzi. Jakby na potwierdzenie tych przypuszczeń rozmówcy przyglądali mi się w milczeniu i czekali na moje słowa. Wysiliwszy więc całą wyobraźnię, oznajmiłem wreszcie:
- To na pewno tutejsza wersja piania koguta.
Miejscowi zdawali się czekać na dalszy ciąg. Potem, zauważywszy rozbawiony wyraz mej twarzy, parsknęli śmiechem, w którym wyczuć można było jednak pewną nutkę zdziwienia. Po czym powrócili do przerwanej rozmowy i nie zamieniliśmy już ani słowa aż do chwili, gdy życzyliśmy sobie dobrej nocy.
Ten dowcip bardzo mi się spodobał, gdy przyszedł mi do głowy, więc muszę przyznać, że byłem nieco rozczarowany jego nie najlepszym przyjęciem. Przypuszczam, że moje rozczarowanie było tym większe, że przez ostatnie miesiące wiele czasu i wysiłku poświęciłem przecież doskonaleniu umiejętności w tej dziedzinie. A umiejętność tę musiałem w sobie wykształcić, jeżeli chciałem bez obawy spełniać wszystkie oczekiwania pana Farradaya dotyczące żartów.
I tak na przykład ostatnio w każdej wolnej chwili - gdy, powiedzmy, pan Farraday spędzał wieczór poza domem - starałem się słuchać radia. Jednym z programów, których najchętniej słucham, jest Dwa razy na tydzień albo częściej, w rzeczywistości nadawany trzy razy w tygodniu; polega głównie na tym, że dwie osoby w sposób zabawny komentują przeróżne tematy z listów słuchaczy. Programem tym zająłem się dlatego, że prezentowane tam żarty są zawsze w najlepszym guście - według mnie - w stylu takiego właśnie przekomarzania się, jakiego może ode mnie oczekiwać pan Farraday. Opierając się na tym programie, wymyśliłem sobie proste ćwiczenie, które staram się wykonywać przynajmniej raz dziennie; gdy tylko nadarzy się wolna chwila, staram się sformułować trzy dowcipne uwagi na temat sytuacji, w jakiej w tym momencie się znajduję. Albo dla odmiany staram się wymyślić trzy żarty oparte na zdarzeniach ostatniej godziny.
Zrozumieją więc Państwo na pewno moje rozczarowanie w związku z mym wczorajszym dowcipem. Myślałem z początku, że może moja wymowa była niezbyt wyraźna. Potem jednak, gdy już leżałem w łóżku, przyszło mi do głowy, że być może powiedziałem coś niestosownego. Przecież mogli zrozumieć, że według mnie żona gospodarza przypomina koguta - o co bynajmniej mi nie chodziło. Wątpliwość ta zaczęła mnie mocno dręczyć tuż przed snem, tak że niemal postanowiłem z samego rana wystąpić z przeprosinami; jednak gospodarz odnosił się do mnie bardzo miło, więc zrezygnowałem w końcu z poruszania tego tematu.
To drobne wydarzenie jest bardzo dobrym przykładem, jak niebezpieczne bywa mówienie dowcipów. Z samej ich natury wynika, że mówi się je bardzo szybko, bez zastanowienia nad wszystkimi możliwymi ich konsekwencjami, więc przy braku koniecznego doświadczenia istnieje poważne ryzyko wygłoszenia rzeczy bardzo niestosownych. Nie ma powodu przypuszczać, że jest to dziedzina, w której nie mógłbym dojść do wprawy przy dostatecznej ilości czasu i praktyki, lecz związane z tym niebezpieczeństwa są tak wielkie, że postanowiłem nie starać się spełniać tego obowiązku w obecności pana Farradaya, przynajmniej chwilowo, póki nie będę miał okazji trochę poćwiczyć.
K. Ishiguro, Okruchy dnia, Wyd. Albatros A. Kuryłowicz, s. 160-163.

1 komentarz: