czwartek, 29 stycznia 2009

Mała księżniczka, czyli aż łza się w oku kręci


Mam za sobą weekend u rodziców. Weekend spędzony na plotkach, plotkach i jeszcze raz plotkach. Weekend niesamowicie relaksujący i ciepły. Bardzo mi było potrzebne oderwanie się od Warszawy, od spraw codziennych, od myślenia o rzeczach nie zawsze wesołych.
Spędziłam czas z rodzicami i siostrami, mąż był 40 km ode mnie, u swoich rodziców. Była więc okazja, aby od siebie odpocząć, a jednocześnie stęsknić się za sobą.

Uwielbiam przebywać w moim pokoju w domu rodziców. Siadam na kanapie i znów zamieniam się w małą dziewczynkę. Tym razem fala wspomnień zalała mnie z tym większą siłą, że odtworzyliśmy starą kasetę sprzed 15 lat z jednej z imprez rodzinnych. Kaseta leżała przez kilka lat bezużytecznie, jako że era wideo minęła bezpowrotnie. Nośnik udało się ją jednak przekonwertować na DVD i tym sposobem zrobiliśmy sobie niezłą powtórkę z rozrywki. Jakie to uczucie zobaczyć siebie jako 12-letnie dziecko? Niesamowite, a jednocześnie dające do myślenia. Patrzyłam na ekran i byłam coraz bardziej zdumiona, jakim byłam rozbieganym łobuzem, jak nie potrafiłam nawet pięć minut usiedzieć na miejscu? Gdzie z biegiem lat znika ta energia??? Ech, gdybym dziś miała w sobie tyle życia, tyle zapału do ruszania się. Dorosłość zabija w nas spontaniczność. Choć nie powiem, i dziś potrafię z mężem wygłupiać się, skakać i śmiać się, aż nas brzuchy bolą. To już jednak nie to samo, co kiedyś, kiedy nie było żadnych zmartwień, kiedy skok franka szwajcarskiego obchodził nas tyle co dziury w szwajcarskim serze.

Przy okazji pobytu u rodziców wydarzyła się jeszcze jedna rzecz, która skłoniła mnie do takich wynurzeń. Przeglądając biblioteczkę w domu rodziców odkryłam MÓJ SKARB z dzieciństwa. "Mała księżniczka" Frances Hodgson Burnett - książka z wytartą okładką, zagiętymi rogami, przybrudzonymi brzegami, zczytana do granic możliwości. Moja ulubiona książka z dzieciństwa. Znałam ją niemalże na pamięć.
Dla tych, którzy jej nie czytali, krótkie streszczenie fabuły. Mała Sara jest uroczym dzieckiem wychowywanym przez nieprzyzwoicie bogatego ojca, który rozpieszcza ją na wszelkie możliwe sposoby. Ojciec zapisuje córkę na elitarną pensję panny Munchen, gdzie dziewczynka jest dalej utwierdzana przez wszystkich, a zwłaszcza przez żądną pieniędzy właścicielkę pensji, w swojej wyjątkowości. Sara pozostaje jednak skromna i życzliwa. Mimo specjalnego traktowania, mimo posiadania kucyka i ogromnej garderoby dla siebie i swojej lalki. Wszystko zmienia się, gdy ojciec dziewczynki umiera jako bankrut. Z dnia na dzień Sara zostaje służącą panny Munchen, ponieważ musi odpracować dług zaciągnięty przez jej ojca. Upokarzana, głodzona, zachowuje dawną pogodę ducha. Zaprzyjaźnia się ze szczurem zamieszkującym jej izdebkę na zimnych strychu. Książka ma oczywiście happy end.

Nie umiem znaleźć słów, które oddałyby, co czułam wtedy, będąc kilkuletnią dziewczynką czytającą o losach biednej Sary. Potrafiłam wtedy maksymalnie wczuć się w rolę tej małej bogaczki wystawionej na tak ciężką próbę. Wchodziłam w jej świat, na czas lektury przenosiłam się w książkowy świat. Stawałam się małą księżniczką. Zastanawiam się, jaki wpływ miały na mnie te "moje" lektury. Właśnie "Mała księżniczka", obowiązkowa seria "Ani z Zielonego Wzgórza", "Jana ze wzgórza latarni", uroczy "Plastusiowy pamiętnik" , wyuczone na pamięć wiersze Tuwima i Brzechwy wiele, wiele innych nieco naiwnych, dziecinnych książeczek.
Wiem jedno - dzięki tym książkom miałam wybujałą wyobraźnię, z której chyba do dziś co nieco pozostało. Moje ukochane lektury nauczyły mnie wrażliwości, a po trosze chyba też trochę miłości. Po prostu - w jakimś stopniu mnie ukształtowały. To, że sięgnęłam, po takie, a nie inne, zaważyło być może na dalszych wyborach życiowym (jak choćby wybór kierunku studiów), jednym słowem dziecięce lektury - "zrobiły" ze mnie humanistkę.

Zastanawiam się, czy dziś, po około dwudziestu latach, które minęły od czasu, gdy z wypiekami na twarzy zaczytywałam się w "Małej księżniczce", nadal potrafię tak empatycznie podchodzić do "moich" bohaterów? Czy i teraz mam jakiegoś, który jest mi tak bliski? Może staruszek z Traktatu o łuskaniu fasoli? Eberhard Mock z mrocznej serii Krajewskiego? Jurek z Pilchowskich powieści? Anna In z książki Tokarczuk? To może któryś z braci Karamazow? Niestety, nie umiem takiego znaleźć.
No, może ewentualnie Katarzyna Earnshaw z "Wichrowych wzgórz" wzbudzała we mnie podobne uczucia, choć akurat w tym wypadku bardziej zafascynował mnie film niż książka.

Dzieciństwo to czas magiczny. Cieszę się, że spędziłam go wśród pól i lasów, że mogłam wybiegać się do woli, powygrzewać na słońcu nad pobliskim stawem, wyszaleć na rowerze na polnych drogach. I podczas takich wzruszających momentów, jak ten, kiedy znalazłam na półce "Małą księżniczkę", odczuwam ogromną tęsknotę za tym czasem sielskim anielskim. Czy tylko ja tak mam?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz